Po kolejnych przetasowaniach w składzie (w zespole ponownie pojawili się gitarzysta Henrik Danhage i perkusista Jonas Ekdahl) i po trzech latach od wydania Glorious Collision, z nowym studyjnym materiałem powracają Szwedzi z Evergrey. I to powracają w naprawdę wielkim stylu. Już gdy tylko usłyszałem promujący album King Of Errors, do którego muzycy nakręcili bardzo udany klip, wiedziałem, że będzie dobrze.
I jest. Wręcz znakomicie. Niby niewiele się zmieniło. To w dalszym ciągu rozpoznawalny i charakterystyczny do bólu Evergrey. A jednak chyba najbardziej przejmujący w całej swojej dyskografii. Evergrey, który wybiera wszystko co najlepsze ze swej dotychczasowej historii i kumuluje na tym jednym krążku. Jeszcze chyba nigdy muzycy nie zawarli na płycie tylu emocji i dramatyzmu, co na Hymns For The Broken.
Już otwierające całość krótkie intro w postaci The Awakening jest świetnym i mrocznym wprowadzeniem w ten koncept album, będący na swój sposób podróżą mężczyzny w poszukiwaniu wewnętrznej prawdy. A potem jest wspomniany King Of Errors, już dziś spokojnie mogący wchodzić do Evergreyowej klasyki. Rozpoczęty marszowo, z czasem atakuje selektywnie tnącymi gitarami i wreszcie wzniosłym i po prostu pięknym refrenem. Tom S. Englund śpiewa jak natchniony, złowieszczo ale też i z tym charakterystycznym romantyczno – gotyckim dramatyzmem i pasją.
I praktycznie w takiej konwencji utrzymany jest cały album. Bowiem podobnych, monumentalnych i patetycznych numerów jest tu więcej. Choćby Wake a Change z wyrazistą elektroniką w podkładzie napędzającą cały utwór, żeńskimi chórkami i ciekawym gitarowym solo, albo następujący zaraz po nim Archaic Rage. Nie ustępują im w tej kategorii Black Undertow i tytułowy Hymns For The Broken okraszone też interesującymi solowymi popisami. Pewne wytchnienie od tych pełnych ciężaru emocji przynosi krótka i brzmiąca bardzo szlachetnie ballada Missing You, jednak już zaraz po niej Szwedzi serwują najbardziej mroczny i najcięższy w zestawie The Grand Collapse, w którym gitary szatkują przestrzeń niczym maszynowy karabin. Kolejnym ukojeniem jest wieńczący płytę The Aftermath, w którym w drugiej części dominują „smyczkowo – orkiestrowe” aranżacje. Fani rozpędzonego, trochę „powerowego” Evergreya znajdą go tu niewiele, praktycznie tylko w A New Down (tu warto zwrócić uwagę na wplecione w całość apokaliptyczno - monumentalne chóry) i The Fire. I bardzo dobrze. Bo taki pełen podniosłości, ale bez zbędnego lukru Evergrey kocham najbardziej.
Mistrzowie ciemnego progresywnego metalu dalej pozostają na tronie. Bo nagrali piękny album, kto wie czy nie najlepszy w prawie 20 – letniej historii…