Nie ma co robić z tego tajemnicy. Evergrey to zespół, który lata temu sobie ulubiłem i zatraciłem tym samym umiejętność obiektywnego spojrzenia na jego twórczość. Targany wichrami zmian w składzie, kradzieżami sprzętu na trasie i innymi wydarzeniami, po których niejedna kapela potrafiłaby jedynie zawiesić działalność, zespół z Göteborga raczy nas naprawdę smakowitym krążkiem. W sztuce nie ma demokracji i od tego są liderzy, żeby trzymać swoje muzyczne dzieci za twarz i nie pozwolić im zniknąć w odmętach zapomnienia. Tom S. Englund jest widać dobrym przywódcą i potrafił załatać dziurę po trzech członkach kapeli, którzy tuż przed rozpoczęciem prac nad albumem postanowili spróbować czegoś innego. Mieli do tego prawo. W zespole zatem, obok Englunda, pozostał tylko wierny klawiszowiec Richard Zander. Jednak jak mawiają szefowie podczas wiecznego kryzysu: nie ma ludzi niezastąpionych!
Evergrey, na szczęście, wyrobił sobie markę na rynku i na miejsce dezerterów trafili szybko równie utalentowani i doświadczeni muzycy zasilający niegdyś m.in. Royal Hunt, czy bardzo popularny u nas Therion. Nowy team okazał się na tyle zgrany, że udało się nagrać naprawdę świetny album.
Rzut oka na oprawę graficzną limitowanego digipacka i tu niestety pojawia się malutki zgrzyt. Czegoś tu kurde brakuje, a komiksowy rysunek nie rusza mnie tak, jak grafiki ilustrujące poprzednie wydawnictwa. Okładka jest trochę taka amerykańsko – młodzieżowa. Wewnętrzne rysunki na dodatkowej książeczce utrzymane są w tej samej stylistyce, ale wizualizują w pewnym stopniu to, co zespół ma do powiedzenia w warstwie tekstowej, więc niech im będzie.
Od razu uprzedzam, że ci którzy liczyli na rewolucje brzmieniowe i kompozycyjne, się rozczarują. Jest ewolucja! Muzyka zawarta, na Glorious Collision to bezpośrednie rozwinięcie tego, co Englund wymyślił sobie na poprzednim albumie zatytułowanym, Thorn. Czyli jest ostrzej, niż na Monday Morning Apocalypse, który, notabene, uważam za prawdziwą kopalnię rockowych hitów, ale też mniej metalowo, niż na wcześniejszych krążkach. Album rozpoczyna się od delikatnego intra do utworu Leave It Behind Us, a potem już mamy to, co tygrysy lubią najbardziej, czyli Evergrey w znakomitej formie. Muzyka zmienia się jak w kalejdoskopie. Jest spokojnie i lirycznie, by za chwilę wbić nas w fotel thrashowym niemal riffem. Mocnych momentów na tym albumie jest zresztą bardzo dużo. Czasami, jak w You jest to praktycznie tylko początek utworu, ale już takiego Frozen w całości nie powstydziliby się na swoim albumie nawet chłopaki z Nevermore. Dzieje się naprawdę sporo. Nie sposób się nudzić. Większość utworów, w swojej konstrukcji, przeplata momenty energiczniejsze ze spokojniejszymi. Jedynym prawdziwym przytulańcem, w którym nie usłyszymy mocniejszego fragmentu jest The Disease.
Wokalnie jest jak zwykle wybornie, oczywiście, jeśli ktoś lubi tę specyficzną chrypkę. W mojej opinii, w tej chwili Tom S. Englund jest obok Jorna Lande i Rusella Allena najciekawszym metalowym śpiewakiem „średnio-młodego” pokolenia. Być może powodem tegoż stwierdzenia jest to, że dość mam już po prostu piejących wniebogłosy wariatów, naśladujących Farinellego (ma się rozumieć, oprócz Kinga Diamonda!). Wracając jednak do meritum. W kilku utworach swojego małżonka wspomaga wokalnie Carina Englund, co zdecydowanie dodaje smaczku kompozycjom. W bonusie umieszczonym na digi, czyli w alternatywnej wersji ostatniego na płycie, ...And The Distance, to właśnie Carina gra pierwsze skrzypce. Możemy zatem porównać jak ten utwór brzmi w dwóch zupełnie innych wersjach wokalnych. Kolejną perełką na tym albumie jest niesamowicie poruszający chórek w I 'm Drowning Alone, zaśpiewany przez młodą Salinę Englund. Naprawdę piękny utwór.
Glourious Collision jest bardzo równym albumem, ale przez to ciężko się doszukać jakiegoś większego przeboju, który mocniej pomógłby wypromować ten trochę niedoceniany zespół. Singlowy Wrong, który na płycie jest dłuższy o ponad minutkę, jest świetny, ale aż tak bardzo się nie wyróżnia spośród równie dobrych utworów. Z drugiej jednak strony oznacza to przecież, że naprawdę Szwedzi upichcili wyjątkowo dobre wydawnictwo! Wierzcie mi, że za każdym kolejnym przesłuchaniem tego albumu otwierają się nowe bramy królestwa wiecznej szarości. Znajdziecie tu ponure obrazy, niepokojące prośby i pretensje. Wspomniane obrazy malowane przez Evergrey to jednak nie długie epickie kompozycje. To rock i metal z krwi i kości. Zespół od początku swojego istnienia komponuje bardzo zgrabne i melodyjne utwory i za to im chwała. Nie, żebym nie lubił epików. Co to, to nie! Po prostu od tego są inni, lepsi w tym fachu.
Pomimo pozornej prostoty ich muzyki, w każdym kawałku tkwi oczywiście wiele smaczków, a wychwycenie ich zajmie Wam z pewnością kilka, jeśli nie kilkanaście, wieczorów. Zastanawiające jest to, że kolejny raz na albumie sygnowanym nazwą Evergrey, tym razem w utworze I'm Drowning Alone pojawia się motyw utonięcia. Coś jest z tą wodą na rzeczy chyba! Czy jest to jakieś osobiste doświadczenie lidera? Czy może jakaś fobia? To póki co pozostanie tajemnicą, bo jeszcze sprawy nie zbadałem. Ktoś kiedyś powiedział, że dobra muzyka nie może być wesoła. Evergrey zdaje się hołubić tę zasadę od lat z wielkim pietyzmem.
Kończąc już: nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Evergrey to przede wszystkim Thomas i to on w głównej mierze odpowiadał i odpowiada wciąż za muzyczne oblicze zespołu. Nie ma zatem powodu do obaw, że jeśli kolejny raz szeregi Evergrey opuści któryś z muzyków, to nie doczekamy się następcy Glorious Collision. Album na 8-kę! To naprawdę bardzo dobra płyta i mocno ją polecam.
PS Oby tylko jeszcze ludzie na ich koncerty chodzili, bo jak sobie przypomnę świetny występ na warszawskim Bemowie, zagrany porywająco na pożyczonym sprzęcie, gdzie wjazd kosztował 15 zeta, a ludzi było jak na lekarstwo, to aż mnie ściska.