Sylwester z ArtRockiem – odcinek II. Czyli coś miłego i niebanalnego do słuchania w ostatni wieczór roku.
W roku 1981 Toto znalazło się co nieco w kropce. Panowie zaczęli bardzo mocno, bo debiutancki album grupy złożonej z profesjonalnych sidemanów i twórców utworów dla innych wykonawców okazał się sporym sukcesem artystycznym, a do tego świetnie się sprzedawał. Następna w kolejności „Hydra” była jeszcze lepsza, ale sprzedawała się dużo gorzej, a „Turn Back” okazał się taki sobie od muzycznej strony, komercyjnie też nie wypalił. Co prawda panowie ledwo dawali radę się opędzić od propozycji gościnnego uczestnictwa w różnych sesjach nagraniowych, więc wybór zawsze mieli, tym niemniej zależało im na tym, żeby Toto dalej istniało i odnosiło sukcesy. Tak więc, do czwartej płyty mocno się przyłożyli, wypolerowali na połysk aranżacje, dopracowali wokalne harmonie, zadbali też o odpowiednią porcję lukru i… Napędzana przebojowymi singlami, „IV” okazała się wielkim sukcesem.
Jak po latach wypada czwarta płyta Toto? No cóż – jest to niestety jeden z albumów złożonych z kilku świetnych numerów i kilku wypełniaczy, nie broniący się jako całość. Do tego panowie chwilami, zwłąszcza w pierwszej części płyty, co nieco za bardzo wygłaskali, wypolerowali całość – chwilami aż się prosi o większą porcję energii, mocniejsze gitary. Zwłaszcza że można tu natrafić na sporo ciekawych, acz nie do końca wykorzystanych pomysłów kompozytorskich, brzmieniowych i aranżacyjnych. Korzenie „Make Believe”, z fajnie współgrającymi klawiaturami i gitarami, tkwią w klasycznym, czarnym soulu; inna rzecz, że nie jest już tak czarowny utwór jak poprzedzająca go „Rosanna”. Również mająca co nieco soulową proweniencję „Good For You” byłaby naprawdę fajnym kawałkiem, gdyby zmienić proporcję gitar i klawiszy – bardziej wyeksponowane, rozbudowane partie Lukathera bardzo by pomogły temu utworowi, choć i tak wypada ciekawiej, niż dynamiczna, ale bezbarwna „It’s A Feeling”. Jest też elegancko zorkiestrowana fortepianowa ballada Lukathera „I Won’t Hold You Back” – melodyjna, całkiem chwytliwa, ale w sumie takich utworów powstały już setki i jeszcze kolejne setki powstaną. Druga strona płyty brzmi już mocniej, bardziej gitarowo – co słychać już od pierwszych akordów „Afraid Of Love”. Nadal jest melodyjnie, nadal nie brakje podniosłych klawiszowych fanfar – ale brzmi to bardziej zadziornie, bardziej charakternie, zdecydowanie bardziej rockowo. Podobnie wypada otwarty efektowną partią fortepianu „Lovers In The Night”, z ekspresyjnymi gitarowymi popisami i nieco mniej zadziorny „We Made It”. W „Waiting For Your Love” znów powracają soulowa melodyka i takież partie wokalne.
Najlepiej bronią się po ponad trzech dekadach dwa utwory, stanowiące klamrę płyty i zarazem będące największymi singlowymi przebojami z albumu. „Rosanna” (numer 2 na amerykańskich listach) to rzecz wciąż o bardzo dużym uroku: z fortepianem rozprowadzającym melodię, ładnie uzupełnianym wokalnymi harmoniami i dęciakami, z główną linią melodyczną ulegającą na przestrzeni pięciu i pół minuty ciekawym przekształceniom, z efektownymi wstawkami gitary… Studyjna superprodukcja i zarazem swoisty wzorzec pop-rocka lat 80. A przecież jeszcze jest słynna „Africa” (pierwszy numer 1 Toto w USA) – oparta na zapętlonym, pokręconym rytmie instrumentów perkusyjnych, mieszająca podniosłe zwrotki z co nieco ckliwym, ciepłym refrenem, mimo przebojowej, ładnej melodii i ciepłego, jasnego brzmienia – o dość ponurym wydźwięku (utwór był zainspirowany filmem dokumentalnym o ubóstwie i głodzie w Afryce).
I taka jest ta płyta: niezwykle nierówna, chwilami cośkolwiek nudnawa, znakomite utwory mieszają się z wyraźnie gorszymi, chwilami jest porywająco, chwilami co nieco banalnie. Toto ma w dorobku sporo lepszych płyt, natomiast tak udane przeboje jak „Rosanna” i zwłaszcza „Africa” to wciąż pierwsza klasa, absolutna klasyka pop-rocka lat 80.
Jutro: chociaż kalendarz pokaże, że jest sobota, to będzie wtorek.