Niedawno w domu słuchaliśmy sobie razem „Trying to Kiss The Sun” i Agnieszka powiedziała, że zestarzała się ta muzyka. Chyba nie, to nie muzyka się zestarzała, tylko my z niej trochę wyrośliśmy. Nie da się ukryć, że RPWL (albo jak ich Naczelny nazywa – RWPG) nie gra specjalnie odkrywczej, ani specjalnie wymagającej odmiany prog-rocka i jeśli człowiek przepuścił sobie przez uszy kilka tysięcy płyt, to już teraz większego wrażenia coś takiego nie robi. But I like it. Szczególnie dwie pierwsze. Bo następne dwie (*) to już trochę z rozpędu na półce wylądowały. A ostatnia to już nie wylądowała, bo posłuchałem tego kilka razy i miałem poważny problem, czy mi się to podoba, czy nie i czy na pewno będę w przyszłości tego słuchał. Bo już „The RPWL Experience” i „World Through My Eyes” raczej porastają pajęczynami, chyba od lat już do nich nie wracałem.
A teraz trafił mi się koncert, gdzie mamy zagrane całe „Beyond Man And Time”. Szczerze mówiąc to akurat byłem mocno ciekaw, jak te numery wypadną zagrane na żywo. Liczyłem na to, że poważny zespół rockowy, o poważnym stażu, również scenicznym, będzie w stanie wycisnąć z nich więcej, że wypadną lepiej niż w studiu. No i się nie pomyliłem. Jest lepiej. Nawet dużo lepiej. Trudno mi jednak powiedzieć dlaczego. Wydaje mi się, że te utwory są lepsze o poziom adrenaliny. Granie na żywo wywołuje jednak nieco większe emocje, niż mozolne ścibolenie ścieżek w studiu. Tu nie ma drugiego podejścia, poza tym jest publiczność – w tym przypadku przyjazna i to też w jakiś sposób napędza muzyków.
Właściwie rozwiązał mi się już problem czy postawić „Bayond Man And Time” na półce. Nie postawię. Ale tylko dlatego, że ta koncertowa wersja wyląduje, a do studyjnej na pewno wracać nie będę. Do tego „Somewhere In Between” jest wyciągnięte z dwóch do dziewięciu minut, a na finał mamy „Roses” zaśpiewane przez Wilsona, który tu w gości zawitał. To mogą być też argumenty za dla ewentualnych niezdecydowanych.
Sympatyczny żywiec, dobry, a miejscami nawet lepiej niż dobry. Bardzo przyjazny słuchaczowi. Tak na osiem gwiazdek ze sporym minusem.
PS. Mam tylko blaszki z muzyką, a sądząc po obrazkach we wkładce, na scenie działo się trochę więcej, niż tylko granie muzyki. Ale o tym pewnie można się przekonać oglądając DVD.
(*) – „Stock” też mam, ale nie traktuję jako regularny album.