Trzydzieści pięć temu lat
Co nieco inny był świat
część II
To już przeszło dwa miesiące minęły, odkąd długoskrzydłe bociany opuściły nasz kraj, zdążając w stronę odległej Afryki. Swoją drogą, czasem się zastanawiam, czy w Sudanie, Botswanie i innych krajach te majestatyczne ptaki są tak samo uznawane za „swoje”, jak wśród Polaków, najwyraźniej bardzo przywiązanych do widoku czerwonych dziobów.
Ale miałem zająć się Wishbone Ash, a nie dywagować, wziąwszy na cel bociany. Na swą obroną mogę zawsze stwierdzić, że istnieje pewne podobieństwo losów muzyków jednej z moich ulubionych grup rockowych i naszych klekocących przyjaciół, wszak ci pierwsi także wybrali się onegdaj w drogę daleką, bo aż na drugi brzeg Atlantyku wiodącą. Nie stroniąc od wolt stylistycznych, niekiedy cokolwiek kontrowersyjnych, nagrali tam w latach 1974-77 cztery albumy. Nie zdobywszy jednak popularności, na którą ponoć wielce liczyli, powrócili do Wielkiej Brytanii, gdzie w roku 1978 zarejestrowali swój dziewiąty album studyjny. Nawiasem mówiąc, kapitalnie zatytułowany. Na rynek trafił 6 października owego roku.
Na No Smoke Without Fire Wishboni powrócili nie tylko do swojej ojczyzny, ale także do producenta Dereka Lawrence’a, z którym ostatnio współpracowali przy okazji sławnego Argusa, do swego dawnego brzmienia, a zarazem – przynajmniej takie jest moje zdanie – do poziomu, który prezentowali w pierwszej połowie dekady. Jest to płyta cięższa, zdecydowanie bardziej rockowa od Locked In i Front Page News, bliższa raczej There’s The Rub, pozbawiona amerykańskich naleciałości, które, szczerze mówiąc, rzadko kiedy mnie nie odrzucają. Muzykom udało się wskrzesić ducha dawnego Wishbone Ash, unikając przy tym zbędnych anachronizmów. Wszak mamy rok 1978, czasy największego tryumfu prog-, hard- i blues-rocka już minęły i dobrze byłoby dostosować się do sytuacji. Wprawdzie to raczej niezbyt znacząca kwestia, bez większego wpływu na postrzeganie albumu, acz warto zauważyć, że nawet bez zaglądania do jego metryki można się domyślić, że powstał w drugiej połowie lat siedemdziesiątych – gdyby był starszy, brzmiałby na pewno nieco bardziej naturalnie, gdyby był młodszy, mógłby nieco zajeżdżać plastikiem (vide Just Testing). Poza tym w You See Red wychwytuję pewne wpływy disco, wystarczy posłuchać sekcji. Jednakże nie jest to żadna łupanka, to porządny rockowy numer, tyle że z rytmem utrzymanym w mało rockowym stylu. W pewnym sensie stanowi prefigurację późniejszego o rok i wielokroć sławniejszego Another Brick in the Wall part 2 Pink Floyd.
Bez dwóch zdań nie jest to płyta zaskakująca czymkolwiek słuchacza, nie jest to jednak twór nudny. Wprawdzie kolejne utwory nie różnią się diametralnie – ot, rockowe kawałki, momentami nieco bardziej rzewne, momentami ostrzejsze, z charakterystyczną pracą dwóch gitar prowadzących – acz każdy z nich został oparty na sensownej melodii i nie ciągnie się zanadto. Z tego dość prostego schimmelu wyłamują się: Ships in the Sky (czy z czymś nam się ten tytuł nie kojarzy?), balladowy przerywnik z harmoniami głosowymi; Stand and Deliver, ze względu na dłuższy fragment instrumentalny w środku; i przede wszystkim The Way of the World – najbardziej progresywny z tego zestawu, z licznymi zmianami tempa i sporą dawką wybornej gitarowej roboty. À propos - ilekroć słyszę początek drugiej części The Way…, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że bliźniaczą partię spotkałem w którymś z utworów King Crimson.
Eh bien, pora na résumé. Toć to nie jest album mający rewolucjonizować muzykę rockową czy przekazywać ważkie myśli godne samego Kanta, a zwykła rockowa płyta, przeto nie ma co rozwlekać recenzji ponad miarę. Skończę w ten sposób – porządny, dobry album, starannie przygotowany, bez mielizn i dłużyzn. Siedem gwiazdek się należy jak psu buda, ósmą dostawiam za zawarte na niektórych wydaniach wartościowe bonusy, zwłaszcza za pełne energii wykonanie Bad Weather Blues, zarejestrowane w Detroit. W połowie publiczność przekrzykuje się z Martym Turnerem z takim zapałem, jakby chcieli być usłyszani po kanadyjskiej stronie granicy. Kto wie, może faktycznie tak było?