Płyty wykonawców, którzy najlepsze lata mają już za sobą często przyjmuję z mieszanymi uczuciami. Jedni nadal utrzymują formę na w miarę przyzwoitym poziomie (Steve Hackett), inni przechodzą różego mutacje zarówno brzmieniowe (Pendragon) jak i personalne (Yes), czasem z lepszym, a czasem z wręcz opłakanym skutkiem (znów przywołam tu ostanie poczyniania Yes, lub bardziej Y€$). Wishbone Ash klasyfikuje się gdzieś pośrodku tej konfiguracji; prochu już nie wymyślą, ale mimo wszystko mają chęci, aby stworzyć coś przyzwoitego ku uciesze fanów. Niżej podpisany zalicza się do jednego z nich wypatrującego każdej sposobności, aby znów zobaczyć ich na żywo kiedy tylko udaje im się zawitać w okolice Edynburga.
Nie ma specjalnego sensu doszukiwać się porównań „Elegant Stealth” do klasycznych pozycji zespołu z lat 70-tych. Nie ta epoka, nie ta forma i nie ta formuła. Oczywiście są tradycyjne dwie gitary prowadzące, świetnie współgrające ze sobą (zdawać by się mogło, że Muddy Manninen jest najlepszym gitarowym „współpracownikiem” lidera zespołu – Andy’ego Powella od czasów Laurie’go Wisefielda), ale charakter kompozycji zdaje się być inny. Linie melodyczne są dość proste, w wielu przypadkach można rzecz, że wręcz chwytliwe sprawiając, że całość jawi się jako niezwykle przystępny zestaw. Oczywiście nie brakuje wielu gęstych gitarowych faktur, które stanowią o sile wydawnictwa jako całości, ale brak tej odrobiny szaleństwa zdaje się być aż nadto widoczny. Nie odbierajcie mnie jako wiecznego malkontenta; wcale nie oczekuję od Andy’ego i spółki nowego „Phoenixa” czy „The Way Of The World”, lecz tej odrobiny zadziorności, której na „Elegant Stealth” troszkę brakuje.
Otwierający całość „Reason To Believe”, krążący w obiegu w wersji singlowej od ponad roku jest tego koronnym przykładem. Utwór jest bardzo nośny; fajny rytm, chwytliwa linia melodyczna łatwo zapdająca w pamięć, ale co niektórym może wydać się schamtyczny. Właśnie ta schemtyczność to na dobrą sprawę jedyny zarzut. W większości utworów niemniej słychać, że to wciąż ten Wishbone Ash, który kochamy. Niestety są wyjątki; taki „Give It Up” z dość tendencyjną (momentami ocierającą się o country) melodią, mdłymi żeńskimi chórkami sprawia, że brzemienie zespołu niebezpieczne zaczyna dryfować w kierunku Fleetwood Mac ery Lindsaya Buckinghama. Drażnić może również „Man With No Name”, choć może nie tyle sam utwór, a jedynie jego refren strasznie ocierający się o banał i zdający się być na siłę eskponowany i rozciągnięty niemal do granic wytrzymałości przeciętnego słuchacza.
Jest za to sporo bardzo fajnych momentów. Miłym dla ucha wydaje się być „Can’t Go It Alone” z przyjemnym folkowym wstępem przywołującym na myśl samego „Argusa” (spora w tym zasługa Pata McManusa i jego partii skrzypiec). Całość wprawdzie zostaje troszkę zdławiona zbyt ostrymi wejściami gitar (odbrobina delikatności w tym przypadku byłaby jak najbardziej na miejscu) i nieco zbyt prostackim refrenem, ale pomimo tego końcowe odczucie pozostaje pozytywne. Taki nawiązań do przeszłości odnaleźć można jeszcze kilka; otwierająca partia gitary z „Searching For Satellites” nieodparcie kojarzyć się może ze ślicznymi instrumentalnymi miniaurkami pokroju „Lullaby” z płyty „Pilgrimage” z 1971 roku, a brzmienie i harmonie gitarowe z „Big Issues” przywołują na myśl „F.U.B.B.” z „There’s The Rub” z 1974 roku.
Fajnym „odmieńcem” wydaje się być „Heavy Weather” z pozornie ostrym motywem gitarowym, rozwijając się wpierw dość sennie, tworząc niespodziewanie bardzo psychodeliczny klimat, w końcówce jednak nabierając niesamowitego niemal hard-rockowego powera podpartego nieco soulującymi trąbkami.
Świetną partię można odsłychać w instrumentalnym „Mud-slick”, gdzie okienko dla siebie znalazł Muddy Manninen popisując się nienaganną techniką. Bardzo udany, mocny, szybki utwór (z partiami Hammonda w wykonaniu gościnnie udzielającego się tutaj Dona Airey’a z Deep Purple), który podejrzewam, że będzie rewelacyjnie sprawdzał się na koncertach.
Jednak po końcowym wysłuchaniu pomimo prostej formuły utworów pamięta się również złożoność i gęstość wielu partii i solówek gitarowych jak chociażby tych w końcówce „Migrant Worker” czy „Big Issues”. Nie ma co ukrywać, panowie Powell i Manninen często próbują dawać upust swoim gitarowym fantazjom, aczkolwiek wydawać by się mogło, że często zdają się być przystopowani przystępnieniejszym zamysłem poszczególnych kompozycji, tak jak chociażby w takich „Invisible Thread” czy „Migrant Worker”, w których aż się prosi o to aby dać się nieco bardziej ponieść swojej werwie i poprzez kilka ostrzejszych zagrywek nadać kawałkom nieco charakteru.
Niemniej przyznać trzeba, że „Elengant Thread” jako całości (pomimo kilku wad) słucha się znakomicie. Gitarowe brzemienia są tutaj wszechobecne. Same melodie momentami nie grzeszą przesadną ambicją, niemniej trzeba oddać twórcom „Elegant Stealth” to, że wciąż mają zapał, pomysły i chęci, aby stworzyć coś – być może nie strasznie wybitnego, ale zawsze coś – co trzyma odpowiedni poziom i nie wrzuca Wishbone Ash do worka artystów odcinających przyszłowiowe kupony sławy.