ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Rush ─ A Farewell to Kings w serwisie ArtRock.pl

Rush — A Farewell to Kings

 
wydawnictwo: Anthem Records 1977
 
1. A Farewell To Kings (5:49)
2. Xanadu (11:04)
3. Closer To The Heart (2:51)
4. Cinderella Man (4:19)
5. Madrigal (2:33)
6. Cygnus X-1 (10:21)
 
Całkowity czas: 37:13
skład:
Geddy Lee – vocals, bass, twelve-string guitar, Minimoog, bass pedal synthesizer
Neil Peart – drums, orchestra bells, tubular bells, temple blocks, cowbells, wind chimes, bell tree, triangle, vibra-slap
Alex Lifeson – electric guitars, acoustic guitars, classical guitar, bass pedal synthesizer
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Niezła płyta, można posłuchać.
,0
Dobry, zasługujący na uwagę album.
,1
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,7
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,25
Arcydzieło.
,17

Łącznie 50, ocena: Absolutnie wspaniały i porywający album.
 
 
Recenzja nadesłana przez czytelnika.
Ocena: 8+ Absolutnie wspaniały i porywający album.
14.07.2012
(Gość)

Rush — A Farewell to Kings

- Prog-rock po kanadyjsku poproszę.
- Ależ naturalnie. Na ostro, łagodny?
- Najlepiej średnio wysmażony.
- Służę uprzejmie. Zechce Pan usiąść pod oknem, zaraz przyniosę coś odpowiedniego.

W jakim stylu grają muzycy Rush? W swoim własnym, czyli w takim, który w danej chwili najbardziej im pasuje. Na przestrzeni przeszło 40 lat sami byli sobie sterem i okrętem, tworząc i hard-rocka, i rock progresywny, i synth-pop. Co prawda żadnego z ich albumów nie można określić mianem awangardowego czy otwierającego nową epokę w muzyce - w końcu nie mówimy o King Crimson - muszę jednak przyznać, że twórczość kanadyjskiego tria, zwłaszcza ta od 2112, jest wysoce oryginalna i nie zawiera widocznych wpływów czy zapożyczeń. Znaleźć za to można w niej sporo charakterystycznych elementów, takich, które wyłapujemy i wiemy: O, to jest Rush. Co w pierwszej kolejności zwraca uwagę słuchacza poznającego twórczość sympatycznych Kanadyjczyków? Głos Geddy'ego Lee, wysoki, momentami wręcz chłopięcy, a przy tym wcale nie irytujący, chwilami za to ostry, krzykliwy, należycie dynamiczny. Kolejnym takim wyróżnikiem jest technika muzyków, szczególnie wirtuozeria sekcji rytmicznej. To zresztą wynika niejako z kształtu grupy - gdy gra się w trio, to nie bardzo można się za kimś schować ze swoim instrumentem. I te umiejętności muzyków są dobrze słyszalne na A Farewell to Kings. Neil Peart gra z wielką finezją, nie stroniąc od wymyślnych przejść i nietypowych rytmów, ba - rzadko zdarza mu się przez trochę dłużej niż chwilę trzymać oczywiste 4/4. Wiele dobrego można powiedzieć też o partiach basisty - to nie jest żadne jałowe dudnienie na czterech strunach, to jest pełen inwencji wkład w utwory. I w końcu trzecia sprawa, może nie najważniejsza, ale bardzo dobrze świadcząca o zespole - produkcja. Dopracowana, staranna, bardzo przejrzysta, a jednocześnie należycie ostra, gdy tylko zachodzi taka potrzeba. Nie powiem, bardzo uprzyjemnia kontakt z płytami Rush.

Rok 1977. Wielka Brytania w okowach Hunów, skutecznie demolujących ówczesną scenę muzyczną, ze szczególnym uwzględnieniem prog-rocka. Wydawać by się mogło, że przyjazd wówczas do tego kraju celem dokonania nagrań w odchodzącym do lamusa stylu będzie co najmniej nierozważny. A jednak. W tym samym czasie trzech długowłosych młodzieńców z odległej Kanady zadekowało się w Rockfield, gdzieś na walijskiej prowincji, by tam pracować nad swoim piątym albumem studyjnym. Albumem, który otworzył kolejny rozdział w historii grupy. O ile bowiem poprzedni krążek - 2112 - mimo obecności suity (nota bene wybitnej) miał bardziej hardrockowy charakter, typowy dla trzech pierwszych płyt formacji, to A Farewell to Kings jest już dziełem na wskroś rushgresywnym (że pozwolę sobie użyć tego wygodnego neologizmu).

Delikatne dźwięki gitary akustycznej i dzwoneczków, przechodzące nagle w błyskotliwie zagrany rockowy kawałek z zadziornym wokalem i ciekawą partią instrumentalną w środku - wypisz wymaluj nagranie tytułowego utworu z prezentowanego albumu. Krótka akustyczna koda prowadzi nas do kolejnego utworu. Xanadu, bo to o nim mowa, moim zdaniem śmiało można postawić pomiędzy Get 'Em Out by Friday i Siberian Khatru - to ten sam poziom. Zaczyna się od spokojnego intro z ćwierkaniem ptaszków, następnie wchodzi przestrzenna gitara, potem słyszymy potężne uderzenia bębnów, później wartki zespołowy temat z wyrazistą partią basu, i tak dalej, i tak dalej - nie sposób się znudzić. Rytmy zmieniają się jak w kalejdoskopie, mamy tu całe spektrum różnych brzmień i melodii, a przy tym całość wydaje się doskonale wyważona i całkiem łatwo wpada w ucho. Ach, zapomniałbym o tekście, równie bogatym jak muzyka, opowiadającym o mitycznej krainie nieśmiertelności, znanej jako Xanadu. Wszystkie te elementy składają się na znakomity utwór, który spokojnie mógłby służyć jako wzór porządnego progrockera. (Dla niewtajemniczonych - Progrocker, ob. Półsuita - trwający ok. 10 min. utwór muzyczny, utrzymany w stylu tzw. rocka progresywnego, cyt. za Podręczny Leksykon Ardrycki, t. LXIX).

Druga strona krążka zaczyna się od Closer to the Heart - pogodnej, żwawej piosenki. O tym, jak pozytywną energię niesie w sobie ten niespełna trzyminutowy utwór, świadczy entuzjazm fanów podczas jego scenicznych prezentacji (vide Exit... Stage Left i publiczność śpiewająca razem z Geddym). Pan Kopciuszek to pod względem tekstowym opowiastka, podobno napisana przez basistę pod wpływem filmu Mr. Deeds Goes to Town. Jeśli chodzi o sferę muzyczną, szczególną uwagę zwraca środkowa sekcja instrumentalna - toż to niemal funky! Madrigal, ostatni z krótkich numerów na płycie, to z kolei miła balladka, z ładną melodią i przyjemnym wokalem.

Gdy wybrzmią ostanie nuty Madrygału, następuje gruntowna zmiana nastroju. Moje nawiązanie do Dzienników Gwiazdowych Stanisława Lema dwa akapity powyżej nie było przypadkowe, albowiem utwór wieńczący całą płytę ma iście kosmiczny charakter. Już sam tytuł stanowi zapowiedź tematyki tejże kompozycji - ów Cygnus X-1 to galaktyczne źródło promieniowania rentgenowskiego położone w gwiazdozbiorze Łabędzia. Galaktyczne nawiązania słychać także w warstwie muzycznej, choćby w przetworzonej elektronicznie deklamacji czy jakby przypływających z oddali, niepokojących odgłosach - tego typu zabiegi dość jasno wskazują na fascynację twórców wiadomymi zagadnieniami. Nie jest to jednak space-rock - wkrótce utwór przeradza się w dynamiczny numer, pełen zmian tempa i porywających partii zespołowych. Mnie osobiście najbardziej podoba się basowy motyw wyłaniający się ze wspomnianych trochę wyżej efektów dźwiękowych, a także galopujący fragment niemalże metalowego grania zespolonego z histerycznym śpiewem Geddy'ego, przechodzący gwałtownie w ciche, niknące w oddali brzdąknięcia gitary akustycznej - wspaniały i przejmujący zabieg. Oczyma wyobraźni z łatwością dostrzegamy statek kosmiczny, odlatujący w dal...

Starannie dopracowana. Taka właśnie jest muzyka Rush, takie zdanie na jej temat wyrobiłem sobie podczas jej poznawania. Muszę przyznać, że coś w tym jest - na A Farewell to Kings nie znajdziemy ani stentorowego śpiewu à la Peter Hammill, ani rozbuchanych suit w stylu Yes. Odnajdziemy za to niewiele mniej niż 40 minut bardzo dobrze przygotowanego, dynamicznego i oryginalnego rocka progresywnego (tak go nazwijmy dla wygody, pamiętając, co tak naprawdę oznacza przymiotnik progresywny) .W tym wypadku długość płyty jest jej zaletą – tego typu muzyka w większej masie mogłaby stracić na świeżości (łee, znowu ametryczne interludium z syntezatorowym solo), natomiast jej słuchanie w takiej dawce jest czystą przyjemnością.

 
ArtRock.pl na Facebook.com
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.