Pod koniec lat 70-tych Wishbone Ash – tak samo jak masa innych wielkich zespołów, nie tylko rocka progresywnego, kończącej się dekady – stanęło na rozdrożu. Stara formuła zdawała się wyczerpywać, a wytwórnia płytowa i zmieniające się pokolenie słuchaczy stawiały nowe wymagania. Panowie Turner, Powell, Wisefield i Upton postanowili podjąć rękawicę, sprostać wyzwaniu i znaleźć złoty środek; wejść w nowe dziesięciolecie z podniesioną głową, ale nie tracąc przy tym własnych atutów, za które fani cenili najbardziej. „Just Testing” było pierwszym krokiem ku metamorfozie, która miała duże szanse zakończyć się pełnym sukcesem. Nie wiem czemu, pisząc te słowa, nasuwa mi się analogiczna sytuacja w Yes i ich niedoceniana płyta „Tormato”... W obu przypadkach mogło się udać, jednak czegoś zabrakło...
„Living Proof” to wszystko to co w muzyce Wishbone Ash najlepsze; świetna przebojowa, gitarowa melodia, ogniste brzmienie, rewelacyjna linia melodyczna – nieco bardziej przebojowa, niosąca już ducha nowych czasów. Świetnie zaaranżowany jest „Haunting Me” – znów wyczuwalne jest brzmienie nadchodzących lat 80-tych, ale to wciąż to Wishbone Ash, które kochamy. Zresztą posłuchajcie duetu gitarowego z drugiej części utworu, a sami się przekonacie. „Insomnia” to już nowe brzmienie pełną gębą; syntezatorowa gitara, nieco funkująca sekcja rytmiczna, nowoczesna produkcja... ale mimo wszystko słuchać, że to wciąż WA bez upewniania się poprzez ciągłe, nerwowe zerkanie na okładkę płyty. „Helpless” to z kolei powrót do klasycznego brzmienia sprzed kilku lat wcześniej. Fajny riff, mocna linia melodyczna. Momentami zdawać się może, że „Helpless” ma bardziej bluesowego ducha, niż jakikolwiek inny kawałek Wishbone’ów nagrany wcześniej.
Gdy po pierwszych czterech utworach zdawać by się mogło, że dalej nie może być gorzej, bo słychać, że muzycy są w formie..., niestety jest.
Zastanawiające jest to jak rozpięta jakościowo jest „Just Testing”. Zarówno folkujący „Master Of Disgiuce” jak i żartobliwy „Pay The Price” są tylko mdłymi cieniami poprzednich kompozycji. „New Rising Star” miał zapewne swoją dramaturgią (zwłaszcza w gitarowych solówkach) podnieść wartość płyty, ale zamiast tego podczas słuchania trudno pozbyć się poczucia straconej szansy. To już lepsze wrażenie sprawia zamykający całość „Lifeline”. Nie jest to może coda na miarę „The Way Of The World” z „No Smoke Without Fire” czy „Phoenix”’a z „jedynki”, ale główną zaletą „Lifeline” jest to, że wyrównuje proporcje i nieco tuszuje niedostatki kilku poprzednich kompozycji. Zresztą słychać tu niemal wszystko to co najlepsze panowie dali „Just Testing”; są duety gitarowe, jest fajna melodia i jest (co akurat na tej płycie jest rzadkością) ciekawa zmiana tempa, w okolicach 2,5 minuty, na szybsze, przez co utwór nabiera niemal hardrockowego pazura.
Mogło być naprawdę pięknie. „Just Testing” mogło być albumem przejściowym w nowe czasy i nowe brzmienie, wciąż znajdując drogę do serc i kieszeni oddanej liczby słuchaczy, a zamiast tego okazało się rozdziałem zamykającym najciekawszy okres w historii zespołu. Tutaj znów odnajduję analogię w historią Yes i „Tormato”; zamiast pójść obraną, nową ścieżką i pójść za ciosem, doszło do wewnętrznego rozłamu: Anderson i Wakeman opuścili Yes. To samo uczynił Martin Turner zostawiając Wishbone Ash.