„The Battle Rages On...” to płyta-pomnik jednego z najważniejszych zespołów wszechrocka, a zarazem koniec ery największych sukcesów artystycznych grupy, a za taką należy uznać okres w którym w Deep Purple stery (i wiosło) dzierżył Ritchie Blackmore. Jest to zarazem wizytówka prawdziwego soczystego purpurowego grania. Mocnego, konkretnego bez przesadnej cukierkowatości poprzednich dwóch płyt.
Historia tego, że wydawnictwo ukazało się w takiej, a nie innej formule jest nieco tajemnicze. Ian Gillan twierdzi wręcz, że płyta nagrana była z Joe Lynn Turnerem. Z gotowym krążkiem pod pachą panowie zjawili się w siedzibie wytwórni. Garnitury popatrzyły na całość z niesmakiem i oznajmiły zespołowi, że jeśli do składu nie wróci Gillan, płyta nie ukaże się w ogóle. Tak więc postawieni pod ścianą muzycy wykopali Turnera, a Glover wpierw przekonał samego Gillana do powrotu, a potem wraz z nim dopisał nowe teksty i nagrali partie wokalne bez udziału pozostałych członków zespołu. Tak więc na dobrą sprawę złoty skład kapeli, ani razu nie spotkał się w studiu w komplecie, co prawdopodobnie wyszło na dobre, gdyż nie było okazji do wzniecania nowych konfliktów, a za inicjatorów takowych należy uznać panów Gillana i Blackmore’a, którzy do dnia dzisiejszego darzą się awersją. Niemniej wówczas wszyscy mieli wciąż w pamięci wzajemne obrzucanie się błotem na łamach prasy przez rzeczonych jegomościów. Dowiedzieliśmy się wówczas m.in., że „Gillan to sympatyczna osoba, ale jak jest pijany to jest nieznośny. Kiedy dowie się że w pobliżu idziesz gdzieś z żoną, lub rodziną to rozebierze się do naga. To jakby mieć do czynienia z Benny Hillem”, a gitarzysta to „ten, który naprawdę mam problemy z piciem. Na butelce whisky zaznaczał sobie flamastrem miarki, ile może wypić, aby nie wyjść nawalonym na scenę. Spytajcie kogoś z technicznych. Raz złapałem go na jedzeniu przed koncertem czerstwego chleba, bo ktoś mu powiedział, że pomaga on wytrzeźwieć”. Tymi i innymi ciekawymi historiami obaj panowie uraczali nas przez długie tygodnie po tym jak klasyczny skład Deep Purple wyzionął ducha po płycie „The House Of Blue Light”. Zresztą również teraz panowie nie wytrzymali ze sobą długo. Trasę promującą „The Battle Rages On...” zespół dokończył z Joe Satrianim, gdyż Blackmore nie mogąc zdzierżyć wymuszonej obecności wokalisty w grupie, postanowił dać sobie spokój i wypisał się z interesu niedługo po zabrzańskim koncercie kapeli.
Wracając do samej płyty.
Klasycznie, hardrockowo jest od samego początku. Utwór tytułowy to mroczny, świetnie prowadzony gitarowy motyw z towarzyszeniem konkretnego śpiewu Gillana i mocnej partii perkusji. Jest fajnie i niemal epicko.
Proszty i lżejszy „Lick It Up” jest tylko interludium do kolejnej perełki wydawnictwa. „Anya” z pięknym akustycznym wstępem Blackmore’a oraz romachem i pompatycznością godnymi tuzów progresywnego rocka, jest jednym z najlepszych utworów Deep Purple w całej jego karierze. Niektórzy powiedzą, że takie „Strangeways”, czy „Perfect Strangers” z poprzednich płyt wcale nie są gorsze. Może i tak, ale stwierdzić uczciwie należy, że „Anya” brzmi zdecydowanie naturalniej, nie stłamszona przez produkcję i klawiszowe ozdobniki.
„Talk About Love” i „Time To Kill” to kolejne hardrockowe wymiatacze. Świetne riffy, zapadające w pamięć melodie i piorunujące wykonanie, które możemy otrzymać tylko od tych jedynych i prawowitych królów mocniejszych dźwięków.
„Ramschakle Man” to znów ciekawszy fragment na płycie. Wydawaćby się mogło, że nieco żartobliwy z niby bluesowym feelingiem oraz świetnym popisem zwłaszcza Jona Lorda, który wreszcie uracza nas tak wyczekiwanym solem na Hammondzie (w poprzednich kawałkach zdaje się być dość... zachowawczy).
Piekielnie rozpędzony „A Twist In The Tale” oraz leniwy „Nasty Piece Of Work” z przygniatającą partią Hammonda ciągnącą cały kawałek to znów powrót do nieco prostszego purpurowe grania.
„Solitaire” to kolejny klasyk. Znów mamy tutaj połączenie hardrockowej zadziorności z pompatycznością. To świetnie rozwijający się utwór z niesamowitą linią melodyczną (oraz ze słynnym cytatem „you’re dancing with strangers, you’re fighting with friends”, w którym Gillan przyznaje wprost, że śpiewa o Blackmore’rze) do tego okraszony kolejnym rewelacyjnym popisem Jona Lorda.
A na koniec zafundowano nam „One Man’s Meat”. Takie tam fajne – znów nieco lżejsze – uwieńczenie całości z ciekawym „przybrudzonym” riffem, nieodparcie kojarzącym się z „Man On The Silver Mountain” z pierwszej płyty Rainbow.
„The Battle Rages On...” pomimo ciężkiej atmosfery, w jakiej była tworzona (smok z okładki walczący w własnym ogonem wydaje się być więcej niż wymowny) jest płytą absolutnie rewelacyjną i powalającą. Bez żadnego słabego numeru, bez przynudzania, bez przysłowiowego „zmiłuj się”.
Co potem? Ci, którzy po odejściu Blackmore’a postawili na grupie krzyżyk (włącznie z niżej podpisanym) unieśli brew ze dziwienia po wysłuchaniu zaskakująco dobrego “Purpendicular”. Jednak był to już tylko łąbędzi śpiew, gdyż kolejne pozycje (również ta tegoroczna) to już równia pochyła i zjazd w dół (choć „Abandon” miał ciekawe momenty w tej swojej surowości).
Pozostaje legenda i cała masa klasycznych albumów w których inspiracje odnajdują kolejne pokolenia młodych muzyków. „The Battle Rages On...” jest bezsprzecznie jednym z klasyków zespołu, ukazującym go w najwyższej klasie.