Zapracowany Ray Wilson nie odpuszcza. Mimo koncertowej nawałnicy w różnej formie (od akustycznej po Genesis Classic) udało mu się zarejestrować kolejny studyjny materiał tym razem sygnowany tylko jego imieniem i nazwiskiem. Przypomnę, że poprzednią rzecz – wydany dwa lata temu krążek Unfulfillment – firmował również nazwą swojego Stiltskin. Żeby było ciekawiej, to prawdopodobnie nie koniec jego tegorocznej wydawniczej aktywności. Tylko w tym roku artysta zarejestrował swoje koncerty w katowickim Teatrze Śląskim oraz w studiu radiowej Trójki i zapisy tych występów niebawem pewnie ucieszą wiernych miłośników jego talentu.
Jakie jest najnowsze muzyczne dziecko Wilsona? Hmm… takie jak zawsze. Przewidywalne, sprawdzone i… jak zwykle z klasą. W recenzji wspomnianego już albumu Unfulfillment napisałem: Po raz kolejny otrzymujemy kilkanaście świetnych i melodyjnych, niekiedy przejmujących numerów, zazwyczaj utrzymanych w niezbyt spiesznym tempie i okraszonych smykami oraz jedynym w swoim rodzaju, głębokim i lekko zachrypniętym, wokalem Wilsona. I w zasadzie tu powinienem napisać to samo. Chociaż…, nie byłoby to zbyt sprawiedliwe, bo mimo wszystko, Chainsing Rainbows, wydaje się dziełem troszkę słabszym od swojego poprzednika. Dlaczego?
Album sprawia przede wszystkim wrażenie zdecydowanie bardziej spokojnego, jednorodnego i tym samym monotonnego w stosunku do Unfulfillment. Czuć, że formuła Genesis Classic odcisnęła silne piętno na sposobie myślenia artysty o muzyce. Wydaje się bowiem, że tym razem smyczkowych aranżacji i akustycznych brzmień jest jeszcze więcej. Bardziej zadziornej gitary, pozwalającej nieco ożywić całość, jest tu naprawdę niewiele (I See It All). Cieszy bogate wykorzystanie saksofonu. Solowe popisy Marcina Kajpera w Take It Slow, Chainsing Rainbows, czy Wait For Better Days są ozdobą krążka. Warto też zwrócić uwagę na gościnny udział Uwe Metzlera, który swoją partią mandoliny dodał Whatever Happened ducha klasyka R.E.M., Loosing My Religion.
Choć Wilson ma smykałkę do pisania przepięknych i nastrojowych melodii (to jeden z kluczowych elementów jego twórczości) tym razem wydają się one mniej przejmujące od tych z Change, czy Unfulfillment. Na przysłowiowe kolana zwala tak naprawdę tylko otwierający całość Take It Slow – absolutnie jeden z najlepszych numerów w jego dyskografii. Do tego rozpoczęty jakże prostymi a jednak ważnymi słowami: real life isn't always what you want, isn't always what you need…