Enya.
Odcinek trzeci – Danicing in The Moonlight, czyli taniec w świetle księżyca, a może w blasku jupiterów.
Wszyscy zainteresowani spodziewali się, że nowa płyta Enyi będzie rozczarowaniem i faktycznie tak było. Z drugiej strony podświadomie czuło się, że nie jest możliwe, żeby artystce udało się nagrać coś lepszego niż „Watermark”.
Różnica między „Shepherd Moons” i „Watermark” jest mniej więcej taka, jak między „Caribbean Blue” a „Orinoco Flow”. Dobra, naprawdę ładna piosenka versus jedyne w swoim rodzaju, radośnie rozświergotane Orinoko. Czyli płyta ładna i dobra, naprzeciwko czegoś zupełnie wyjątkowego. No bo przecież nikt nie ma wątpliwości, że „Watermark” było czymś wyjątkowym? Jaka jest jeszcze różnica między tymi krążkami – wydaje mi się, że „Watermark” robiła osoba dość mocno i szczęśliwie zaangażowana emocjonalnie, przynajmniej takie to sprawie wrażenie, że robione jest to na mocnym, wewnętrznym haju, wywołanym przez własne endorfiny. A „Shepherd Moons” był po prostu zrobiony. Nie jest tak wyrazisty i nie ma takiego „odejścia” jak poprzedniczka. Dziwne się to może wydawać, ale tamten krążek miał takiego fajnego, emocjonalnego kopa.
Obie płyty są do siebie dość podobne, nie tylko stylistycznie, co jest najzupełniej oczywiste, ale też niektóre utwory z poprzedniej mają na tej nowszej jakby swoje odpowiedniki – na przykład „Watermark” i „Shepherd Moons”, „Orinoco Flow” i „Caribbean Blue”, albo „Book of Days” i „Storms in Africa”. I z tego całego pojedynku chyba tylko „Book of Days” wychodzi obronną ręką, reszta to tak różnie.
Czyli można powiedzieć, że „Shepherd Moons” to kopia i to gorsza poprzedniczki? Tak i to na pewno. Ale między „Watermark” a niesłuchalnym gniotem różnica wysokości jest spora, było z czego spadać i było się gdzie zatrzymać. Myślę, że gdyby nie tamta płyta, to teraz w podobny sposób zachwycalibyśmy się „Shepherd Moons”. Może nie aż tak bardzo, ale byłaby to płyta znaczna, przynajmniej dla lat dziewięćdziesiątych. Z pewnością jest to płyta udana i nie należy rozpatrywać jej w kategorii porażki. Tu jest kilka bardzo ładnych utworów, chociaż całość można uznać za nieco zbyt spokojną i jednostajną muzycznie. Ale wieczorem sprawdza się idealnie.
Kiedy się ukazała pod koniec 1991 roku, recenzje miała takie sobie. Przeważały opinie „No „Watermark” to nie jest”. No nie jest. Natomiast sukces komercyjny odniosła jeszcze większy. Z perspektywy czasu można stwierdzić, że jako następczyni takiego wielkiego dzieła broni się zupełnie przyzwoicie.