Enya.
Odcinek pierwszy – Renegat.
(Tu miła być taka głupawa scenka rodzajowa z życia redakcji. Ale zostawię ją na lepsze czasy. Albo gorsze.)
Dlaczego Enya?
Po pierwsze bo lubię, po drugie – nigdy nie było na naszym portalu cyklu o kobietach, po trzecie – bo to jednak bardzo oryginalne i osobne zjawisko na muzycznej scenie, a Enya jest również jest osobą wyjątkową jak na swoją pozycję scenie muzycznej. Cicha, introwertyczna i delikatna. Dokładnie taka, jak jej muzyka. Właściwie ta pani to swego rodzaju fenomen. Wszyscy ją lubią – od metalowców do papieża. Jej muzyka jest łatwa, lekka i przyjemna. Właściwie to nic więcej, jak bardziej wyrafinowany pop. Jednak jest to na tyle wyrafinowane, że znajduje sobie zwolenników wśród osobników na co dzień słuchających ambitniejszej muzyki, a na tyle pop, że ogólna ludożerka też to łyka bez problemu. Właściwie receptura na tą muzykę jest prosta jak budowa cepa – rozbudowane aranżacje, dużo pogłosu, dużo elektroniki, celtyckie dodatki, zwiewne, wyrafinowane melodie, no i interes się kręci od dwudziestu siedmiu lat. Dobrze kręci. Jedynie można mieć pewne wątpliwości, czy artystycznie też tak dobrze się przez ten czas kręci. Ale nie uprzedzajmy faktów.
Zanim popłynęło Orinoko musiało minąć prawie dziesięć lat od kiedy Enya, a właściwie Eithne Patricia Ní Bhraonáin, w uproszczeniu Enya Brennan, wzięła się za poważne muzykowanie. Jeszcze w wieku nastoletnim dołączyła do swojego starszego rodzeństwa i kuzynów, którzy od ładnych kilku lat działali jako Clannad. Grała z nimi jakiś czas, wystąpiła na dwóch płytach, ale w 1982 roku postanowiła rozpocząć karierę na własną rękę i odeszła z zespołu, do tego zabierając ze sobą producenta Nicka Ryana. Ponoć rozstanie nie przebiegło w zbyt przyjacielskiej atmosferze i kontakty między rodzeństwem do tej pory są, delikatnie mówiąc, wstrzemięźliwe. Potem przez kilka lat łapała różne fuchy, głównie dla telewizji i właśnie dzięki telewizji światło dzienne ujrzał jej pierwszy album. BBC zrobiło serial dokumentalny pod tytułem „The Celts”, a skomponowanie muzyki powierzono młodej Irlandce. W 1986 zebrano te kompozycje i wydano na płycie zatytułowanej po prostu „Enya”. Nie zrobiła wielkiej kariery, ale chyba nawet nie było tego w planach, bo promocji nie miała prawie żadnej. Jest to chyba najmniej znany album w dorobku Enyi, a szkoda, bo bardzo wiele osób uważa go za najlepszy, między innymi Tomek Beksiński też tak twierdził. Ale za to nie znam nikogo, kto by w latach osiemdziesiątych swoją znajomość z tą panią zaczął od debiutu. Wszyscy od „Watermark”.
Właściwie trudno powiedzieć, że ówczesna muzyka Enyi i Clannad jakoś specjalnie się różniła. To i to „celtycki” pop, mocno obrobiony elektronicznie. Tyle, że rodzina zawsze i cały czas bardziej się tej irlandzkości trzymało, a wyrodna siostrunia w większym stopniu traktowała ją jako wygodny wehikuł do tworzenia czegoś bardziej swojego.
Debiut była to muzyka ilustracyjna, a nie piosenki. Znaczy piosenki, ale nie takie do jakich przywykliśmy przez te ostatnie ćwierć wieku. Coś pośredniego między muzyką ilustracyjną i piosenkami. Dzięki temu, że jest ścieżka dźwiękowa, wszystkie te utwory tworzą pewną całość – nawet jeśli nie do końca muzycznie, to na pewno ze względu na nastrój. Nie znajdziemy tu też ewidentnych przebojów, jak na następnych płytach. Jest dużo bardzo pięknych fragmentów, ale niekoniecznie zbytnio narzucających się słuchaczowi. Jednak jest to już dokładnie taka muzyka, z jaka kojarzymy tą artystkę. Już na debiucie Enya pokazała się jako artystka w pełni ukształtowana, posiadająca swój własny styl. Chociaż „Aldebaran”, „March of The Celts” i pewnie nie tylko, sporo zawdzięczają Vangelisowi – trzeba przyznać, że jest to dość wyraźna inspiracja, ale jak się okazało – tylko chwilowa. Wydaje mi się też, że Vanglis potem odebrał co swoje, bo nie jestem pewien, czy „Voices” wyglądałoby tak samo, gdyby na przykład „Watermark” nie było. Chociaż czy ten Vangelis był bardziej inspiracja dla Enyi, czy producenta, Nicka Ryana?
Co prawda wolę "Watermark", ale całkiem dobrze rozumiem tych, którzy właśnie debiut cenią najbardziej. Pierwszy i chyba jedyny raz Enya nie robiła czegoś, co miało być wielkim hitem, czegoś co nie musiało być kontynuacją "Watermark". Taka nieśmiała płyta, z niepozorną, niezbyt efektowną muzyką, która może nie wchodzi od pierwszego „wejrzenia”, a jednak ma swoją „siłę rażenia”. Tu w najmniejszym stopniu Enya coś musiała udowadniać, bo to była to praca zlecona, na temat, muzyka bardzo użytkowa, do filmu. A wyszła z tego naprawdę bardzo piękna płyta.
Taka ciekawostka – The Fugees zsamplowało fragmenty utworu „Boadicea” i użyło je w swojej piosence „Ready Or Not” – zresztą ich największym przeboju. Enya nie była tym zachwycona, nawet zastanawiała się, czy nie wytoczyć im sprawy sądowej. Odpuściła im, kiedy przekonała się, że nie są to gangsta raperzy, tylko artyści dużo bardziej poważni.
Kilka lat później ten sam materiał został zremastrowany i wydany jako „The Celts” – większych różnic między wydaniami nie ma, jedynie "Portrait" , który pierwotnie miał niecałe półtorej minuty w nowej wersji ma ponad trzy.