Za oknem nominalnie wrzesień, choć wszystko wskazuje, że równie dobrze mógłby to być październik. Deszcz wali w okno już nawet nie kroplami, strugi leją się po parapetach, przelewają się przez rynny i moczą złorzeczących na pogodę przechodniów. A my, w takich okolicznościach przyrody, dusimy w sobie jednocześnie i dumę, i poczucie winy. Że nie wyjechaliśmy na urlop, dzięki czemu triumfująco możemy spoglądać na zawiedzionych kolegów i koleżanki ze pracy, którzy próbowali uciec od szarej rzeczywistości naszych biur i wrócili jak niepyszni do swoich blokowisk z rzekomego raju nad polskim morzem. A z drugiej strony żałujemy, że ślęczenie przed komputerem zabiera nam najlepsze chwile naszego życia.
Lato zatem niby jeszcze w pełni, pogoda fatalna (no, momentami jest lepiej) a człowiek stoi wieczorami przed wyborem muzyki, której z przyjemnością by posłuchał. Nie każde nagrania się kwalifikują – ostatecznie świerszcze cykają za oknem i trudno je straszyć groźnymi minami progmetalowych wokalistów. Stoję więc sobie przed półką pełną krążków, które wieki całe nie kręciły się w odtwarzaczu i z rozdziawioną gębą odczytuję nazwy, tytułu i labele niczym zapomnianych mistrzów romantyzmu rymy dziewiętnastowieczne.
Aż wreszcie promienie słońca, właściwie tak od niechcenia oświetlają przegródkę z literą E. A na niej płytę Enya. Watermark. Cóż za radość. Jakbym odnalazł zagubione szczęście, W tej muzyce nie ma pośpiechu. Nie ma bezwzględnej twarzy miasta XXI stulecia, wieżowców, biurowców, centrum handlowego i całego tego zgiełku, który przytłacza nas codziennie. Idealna, na koniec lata. Na wieczór na tarasie, przy zachodzącym słońcu i wolno, acz nieubłaganie upływających minutach ostatnich dni wakacji.
Utwór tytułowy, który rozpoczyna płytę wprowadza właśnie taką atmosferę leniwego popołudnia gdzieś nad oddalonym od cywilizacji jeziorem. Jest cicho, muzyka snuje się niczym zapach lilii w romantycznym zakątku, a my siedzimy wpatrzeni w koła na wodzie, rozchodzące się falami wspomnień o chwilach, które minęły. Tylko miękko brzmiące instrumenty klawiszowe i głos Eithne Ni Bhráonain.
Nastrój zmienia się delikatnie z nadejściem Cursum Perficio. To nagranie znamionuje już bardziej żywy rytm – nadal tylko instrumentów klawiszowych – wsparty partiami wokalnymi stylizowanymi na chór z inklinacjami sakralnymi, w którym wiedzie prym czysty głos wokalistki. Znakomite, energetyczne, znacznie bardziej żwawe od poprzedniczki, jednak żeby nie było tak łatwo – to nie jest jakiś przeboik, który da się nucić w drodze do … (no gdziekolwiek).
Trzecie nagranie to kolejna zmiana nastroju. On Your Shore. Znowuż zapamiętałe roztargnienie, potęgowane przez dyskretną, acz nieustępliwą grę klawiszy. Ponownie delikatne brzmienie elektrycznego pianina. No i oczywiście zapadający od razu w pamięć głos Eithne. I ten saksofon w finale. Muskający wręcz nuty bezwolną, niedotykalną tęsknotą. Takie czterominutowe arcydzieło.
I tak na przemian. Raz czuć porę deszczową na spalonej sawannie, potok pędzących rzek, których do niedawna wyschnięte koryta przemierzały stada dzikich zwierząt. To wszystko jest w Storms In Africa. A gdy utwór się kończy, znowuż dostajemy na tacy zaparzoną mocną kawę, czujemy zapach przekwitających róż i rozsiadając się wygodnie w fotelu rozkoszujemy się brzmieniem ciszy wieczornej błogiej soboty. Bez rozkazów, przymusu, polityki i Bóg jeden wie jeszcze czego. Po prostu Exiles i nic więcej nie trzeba. A dalej – przychodzi kontynuacja tego pięknego wieczoru. Fortepianowe pasaże, grane lekko i bez zobowiązań, chwytają za serce swoimi romantycznymi nutami. Miss Clare Remembers. Niecałe dwie minuty absolutnego piękna.
I znów zmiana nastroju. Tym razem przebój. Orinoco Flow. Większość ludzi kojarzy Enyę z tym właśnie nagraniem. I my pozwólmy, aby wybrzmiało, to tylko cztery minuty, po których będzie można ponownie budować nasz romantyczny domek z kart. Evening Falls… odurzy nas wspomnieniami z dawnych fotografii. Przeglądając te zblakłe albumy, zastanowimy się, gdzie byliśmy w roku 1988. Co robiliśmy przez te wszystkie lata naszego dzieciństwa? Jakie ścieżki przemierzyliśmy, dokąd nas one zaprowadzą?
Te wszystkie pytania. Wspomnienia. Odpowiedzi i marzenia. Są jak rzeka. The River. Pędzą w naszej pamięci, omiatają chwile obecne i przemijają, aż w końcu nie wiemy, czy wróciliśmy do nich dziś, wczoraj czy jutro. Bo skąd mamy wiedzieć, czy jutro, to wczoraj tyle, że dziś? Jedno jest pewne. The Longships, jak onegdaj króla Artura powiozą nas z całą pewnością przez mgłę gdzieś tam daleko. By już nigdy nie wrócić.
I tak przez 40 minut. Raz bardzo melancholijnie i wolno, drugi raz żwawiej, ale bez nachalnej autopromocji. Mnóstwo elektroniki, jakieś romansowate brzmienia fletu czy saksofonu. Perkusja imitowana przez instrumenty klawiszowe. Żadnych solówek gitarowych. Delikatny śpiew. To taka płyta. Dla mnie - synonim piękna. A że niektórzy nie rozumieją tej muzyki? A jakie to ma znaczenie…?
Polecam.