Enya.
Odcinek szósty – "Róisín Dubh”, czyli irlandzka róża.
Znowu minęło pięć lat(*), ale tym razem nie powiem, że „Amarantine” to trzeci bliźniak z pary „A Day Without Rain” i „The Memory of Trees”. No już to, że nie otwiera jej instrumentalny utwór tytułowy jest pewnym novum. Druga rzecz to zmiana brzmienia. Spokojnie – nie ma mowy o żadnej rewolucji. Po prostu Enya stwierdziła, że lata osiemdziesiąte skończyły się już dość dawno i można byłoby nieco uwspółcześnić brzmienie. Nieco. Wiele się nie zmieniło – mniej pogłosu, więcej dynamiki. Już nie jest takie okrągłe, pojawił się charakterystyczny dla współczesności dość ostry podział góra-dół, szczególnie GÓRA-dół, gdzie te soprany są dosyć wyraźnie podkręcone. Nawet jak na Enyę nie są to zmiany rewolucyjne, a przeciętny słuchacz też wielkiej uwagi na to nie zwróci. Ale dosyć łatwo zauważyć, że aranżacje jakby nieco skromniejsze. Całe „Amarantine” przez to jest nieco bardziej kameralne. Do tego jest nieco słabsze od dwóch poprzednich i w ogólnym rozrachunku to wyszło takie trochę smędzenie. Ale to w zasadzie bez znaczenia. Fani to jak zwykle łyknęli bez popitki, a ci, których znajomość z artystką skończyła się na „Watermark” i tak mieli to w nosie.
Dość dobrym miernikiem jakości płyt Enyi jest ilość potencjalnych singli – czyli właściwie ilość takich żywszych, dobrze wpadających w ucho piosenek, z fajnymi melodiami. Zwykle im było ich więcej, tym płyta była lepsza. Po drugie – coś w stylu „Cursum Perficio” – efektowny numer w tym stylu zawsze był jaśniejszym punktem każdej płyty artystki. Bardziej piosenkowych piosenek jest na „Amarantine” bardzo mało – można doliczyć się dwóch, „The River Sings” i „Someone Said Goodbye”, przy czym ten drugi utwór to troszkę tak z braku laku. A czegoś takiego bardziej podniosłego, z większym rozmachem nie ma w ogóle. Dominują utwory spokojne, wyciszone, niestety jakby troszkę bez wyrazu. Ale w kategorii „sympatyczne pitolenie o niczym” klasa w sama w sobie. Bo czasami taka muzyka przydaje na wyciszenie, uspokojenie, wieczorem. A „Water Shows The Hidden Heart” i tytułowy są naprawdę bardzo piękne.
Za to pod względem produkcji „Amarantine” jest najbardziej dopracowanym dziełem Enyi – tu w najlepiej czuje się cały ogrom pracy, jaką włożono w jego powstanie. Każdy dźwięk jest jak precyzyjne pociągnięcie pędzla. Każdy dźwięk buduje ten muzyczny obraz. I może sama muzyka do końca nie zachwyca, ale jest bardzo pieczołowicie opracowana. Co na pewno zdecydowanie poprawia ocenę całości.
Siedem gwiazdek z plusem.
(*) – W międzyczasie, w 2001 roku Enya przygotowała kilka nagrań na ścieżkę dźwiękową pierwszej części „Władcy Pierścieni”, można je znaleźć na EPce „May It Be”.