„Voices in The Sky” – Historia The Moody Blues płytami pisana.
Po pierwsze nie kupować. Jeśli już kupować, to nie słuchać. A jeśli kupować i słuchać, to potem nie mieć do nikogo pretensji.
Szczerze mówiąc, ja pod czymś takim bym się nie podpisał. Nie wiem, jaki był powód ukazania się tego badziewu, ale jeżeli „kasa, misiu, kasa”, to wydaje mi się, że członkowie The Moodies są na tyle zamożnymi ludźmi, żeby nie schylać się po byle kilka funtów. Poza tym brać pieniądze za coś takiego – nie uchodzi. Jeżeli koniecznie chcieli to upubliczniać, to najwyżej jako bonusowy dysk, do którejś z płyt z tamtego okresu, jako archiwalną ciekawostkę, ewentualnie pliki do pobrania ze strony za „co łaska” (a wszystko powyżej kapsla od piwa świadczyłoby od nadzwyczajnej hojności fanów). Czego tak? Bo fałszują okrutnie, grają nierówno, mellotron rzęzi, a Hayward parę razy tekstu zapomina. Część tych przypadłości można wytłumaczyć problemami technicznymi – kiepsko funkcjonujące odsłuchy i chórki śpiewane są na czuja, spadki napięcia w sieci, to mellotron wydaje z siebie bliżej nieokreślone dźwięki. Ale to nie tylko problemy techniczne, wydaje mi się, że muzycy też nie byli specjalnie dobrze dysponowani. Ewidentne wpadki Haywarda na to wskazują. Ne jest grzechem zagrać zły koncert, chociaż pod uwagę, że był to duży, prestiżowy festiwal – wypadałoby zagrać dobrze. Ale wydać to potem na płycie i chcieć za to pieniądze? Za coś, co lepiej, żeby nie oglądało światła dziennego, bo wstyd?
Druga gwiazdka za „Have You Heard?”
I na tym kończymy cykl płytowy o The Moody Blues – szkoda, że tak podłą płytą. Trudno, chronologia ma swoje wymagania.
Kilka tygodni temu podsumowałem studyjne dokonania The Moodies, teraz można by coś wspomnieć o koncertowych. Nie jest to grupa, która miałaby specjalne szczęście do tego typu wydawnictw. W zasadzie są dwa takie: nagrane z orkiestrą „A Night at The Red Rocks” i „normalna” koncertówka „Lovely to See You”. „Hall of Fame” to w zasadzie powtórzenie „A Night…”, „Caught Live + 5” to nieporozumienie, „Isle of Wight Festival” to groza, a „Live at The Beeb” to raczej takie radiowe archiwalia dla zaawansowanych. Brakuje tu jakiegoś porządnego koncertu z lat 1972-74, a i też przydałoby się coś z pierwszej połowy lat osiemdziesiątych. Może czego takiego się jeszcze doczekamy, ale to już będzie raczej musztarda po obiedzie.
Historia The Moody Blues płytami pisana dobiegła końca.