ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Moody Blues, The ─ December w serwisie ArtRock.pl

Moody Blues, The — December

 
wydawnictwo: Universal Music Group 2003
 
"Don't Need a Reindeer" (Justin Hayward) – 3:59
"December Snow" (Hayward) – 5:11
"In the Quiet of Christmas Morning (Bach 147)" (Bach, Hayward, John Lodge) – 2:51
"On This Christmas Day" (Lodge) – 3:40
"Happy Xmas (War Is Over)" (John Lennon, Yoko Ono) – 2:37
"A Winter's Tale" (Mike Batt, Tim Rice) – 4:28
"The Spirit of Christmas" (Lodge) – 4:52
"Yes I Believe" (Hayward) – 4:21
"When a Child Is Born" (Zacar, Fred Jay) – 3:34
"White Christmas" (Irving Berlin) – 3:08
"In the Bleak Midwinter" (Holst, Rossetti) – 3:21
 
Całkowity czas: 42:08
skład:
Justin Hayward - vocals, guitar; John Lodge - vocals, bass guitar; Graeme Edge - drums, percussion
Additional personnel
Danilo Madonia - keyboards, sequencing; Norda Mullen – flute
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,1
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,0
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,1
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,1
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,1
Arcydzieło.
,1

Łącznie 5, ocena: Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
 
 
Ocena: 7 Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
21.12.2012
(Recenzent)

Moody Blues, The — December

 

„Voices In The Sky” – Historia The Moody Blues płytami pisana.

 Kiedy poprzednio słuchałem “Decembera”, dostałem lekkiego ataku głupawki. Bo był to upalny, letni wieczór. W domu wszystkie okna pootwierane. Przez jedno słychać drące się żaby, przez drugie równie głośne świerszcze, temperatura około 25 stopni, człowiek do spania chętnie by jeszcze skórę zdjął, a tu dzyń, dzyń dzwonki i Hayward śpiewa, że nie potrzebuje renifera.  Obśmiałem się i dosłuchałem płyty do końca, jeszcze od czasu do czasu  chichrając, na przykład przy „White Chrtistmas”. Nieco surrealistycznie się czułem słuchając gwiazdkowej muzyki w środku lata. Jakie licho mnie podkusiło, żeby tego w takich okolicznościach słuchać? Nie mam pojęcia.

 „December” to jak na razie ostatnia płyta The Moodies, do tego nagrana w trio, już bez Raya Thomasa, który opuścił zespół jakiś czas wcześniej. Wcale mu się nie dziwię, bo jakby mi koledzy pod bokiem szykowali takiego Dycymbra, to bym też chyba chciał sobie pójść. Jak najdalej. Pomysł z nagrywaniem płyty świątecznej był nieco kontrowersyjny, bo to w pewnym sensie pójście na łatwiznę – zrobi się odpowiedni klimacik, może dzięki temu sprzedamy kilka sztuk więcej. Nie uprzedzajmy jednak wypadków.

 Trochę nietypowa płyta i dlatego dosyć trudno ją ocenić. Przede wszystkim po raz pierwszy od czasów debiutu, czyli „The Magnificient Moodies”, zespół „podparł się” cudzymi kompozycjami. Można powiedzieć, że w ten sposób historia The Moody Blues zatoczyła koło. Ale nie był to dobry pomysł, bo wszystkie te covery mniej lub więcej odstają od kompozycji autorskich – najmniej „A Winter’s Tale” Batta i Rice’a, a najbardziej „White Christmas”, a gdzieś tak po środku jest „Merry Xmas” w nieco zbyt patetycznej wersji i trochę pretensjonalne „When A Child Is Born”. Zdecydowanie zaniżają one poziom i nie wiem jaki był powód, że znalazły się na płycie. Może własnej „sztuki” nie starczyło? A może miało to na celu jeszcze bardziej podkreślić świąteczny charakter wydawnictwa. Jednak to świąteczne „sformatowanie” moim zdaniem też nie było najszczęśliwszym pomysłem, bo to znacznie zawęża okres, kiedy da się tego słuchać bez uczucia nieadekwatności do 2-3 tygodni w roku.

 Na plus za to trzeba zaliczyć własną, autorską część płyty – pięć (i pół) naprawdę dobrych piosenek, z których najlepsza, „December Snow”, zrobiona bez żadnych dzyń, dzyń dzwoneczków, reniferów, fujarek i tym podobnych świątecznych ornamentów, dzięki temu nabiera bardziej uniwersalnego charakteru i można jej słuchać przez okrągły rok. I jest to z pewnością jedną z najlepszych piosenek The Moody Blues jaka znalazła się na ich płytach  od czasu „Octave”.

 Mimo wszelkich zastrzeżeń przekonuje mnie ten krążek. A takim decydującym czynnikiem były teksty – takie dosyć gorzkie, ale w których przebija się  trochę naiwna, trochę desperacka wiara w lepszą stronę człowieka i że świat jednak całkiem na psy nie zejdzie (oups… przepraszam psy). Najpierw tego posłuchałem, potem uśmiechnąłem się z pobłażaniem, a potem sobie pomyślałem: Kurde, przecież oni mają mimo wszystko rację. Ten nasz cynizm, pokazywanie światu środkowego palca, to ucieczka w głąb siebie, to przyznanie się do porażki, że jednak otaczająca nas rzeczywistość nas pokonała, a jedyne co nam pozostało to chronić siebie i bliskich, jak najlepiej odgradzając się od tego wszystkiego. Oni jakoś nie mają ochoty się z tym pogodzić. Nie są to jednak bajdurzenia oderwanych od rzeczywistości lekkoduchów, ale osób widzących  co się dzieje na około, tylko na swój idealistyczno-romantyczny sposób się z tym niezgadzający. Ale osobowości muzyków  The Moody Blues kształtowały się w drugiej połowie lat sześćdziesiątych, Hayward i Lodge mieli niewiele ponad dwadzieścia lat, a Edge był nieco starszy  i ideały flower-power musiały mieć na to jakiś wpływ. A jak to stare przysłowie pszczół mówi – „Czym skorupka za młodu…” i myślę, że tamte czasy zostawiły do tej pory ślad w ich organizmach. Przynajmniej w ich organizmach.

 „December” może jest trochę nierówny, ale na pewno słuchalny i to w całości, nawet „White Christmas”,  i jest to pierwsza taka płyta od „The Present”, kiedy ręka sama nie wędruje do przycisku „play next”. Dlatego   The Moodies spokojnie mogą ja sobie zaliczyć po stronie „ma”, a nie „winien”. Jest mniej więcej  na podobnym poziomie co „Strange Times”, ale ma lepsze momenty. Zasługuje na takie solidne siedem gwiazdek.

 Zakończyłem recenzowanie wszystkich studyjnych albumów The Moody Blues, zostało mi jeszcze tylko kilka koncertowych, dlatego wypadałoby to jakoś podsumować. Pierwsze osiem już tak omówiłem, przy okazji „Seventh Sojourn”, a tych następnych to już mi się nie chce. Co w zasadzie też jest jakims podsumowaniem. Ale niech będzie, że coś napiszę – ten okres w karierze zespołu to przejście na pozycje pop-rockowo/mainstreamowi, ze dwa albumy lepiej niż dobre, reszta – najwyżej dobra, a dwa to słabe. To jeszcze kilka bardzo ładnych piosenek, które jakoś tak nam się zapamiętały. Dużo, czy mało jak na rockową legendę i trzydzieści cztery lata pracy? Trudno powiedzieć – w tym czasie jedni radzili sobie lepiej, inni gorzej, a inni w ogóle, bo ich już nie było.

 Za tydzień  zaczynamy mini-cykl koncertowy The Moodies.

 

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.