Ćwiara minęła™ 1987!
W pewnym sensie – patrz niżej.
Czy to nie był przypadkiem pierwszy występ światowej gwiazdy muzyki rozrywkowej w demoludach? – zastanawiałem się obracając w rękach pudełko z koncertowym dividasem. Ale szybko palnąłem się w głowę – oj Kapała, ośla łąko! A Stonesi w Kongresowej w 1967 to pies? A Elton John w Sojuzie w 1979? No właśnie! To też przecież były gwiazdy światowej wielkości – The Rolling Stones już, a Elton – jeszcze. Inna sprawa, że na naszą stronę żelaznej kurtyny rzadko kiedy zaglądał kto naprawdę znaczący. Albo byli to wykonawcy pośledniejszego sortu, albo tacy na dorobku (np. ABBA(*) w 1976, Iron Maiden w 1984), albo gwiazdy, których blask wyraźnie przygasł (Tina Turner w 1981, Elton John w 1984). Ale Queen w jakimś sensie „otworzyło” rynek muzyczny we Wschodniej Europie, bo potem takich sensowniejszych koncertów było jakby gęściej.
W takich okolicznościach przyrody koncert Queen w Budapeszcie był wydarzeniem wiekopomnym dla wszystkich krajów tzw. "demokracji ludowej”. I nikt się raczej nie spodziewał, że jest to jedna z ostatnich okazji, żeby zobaczyć Queen na żywo. Bo jak się potem okazało, już później w trasę nie pojechali…
Ludzi na budapesztańskim Nepstadionie full and multum. 80 tysięcy. Gdyby tylko jakieś drzewa wystawały ponad koronę stadionu, też pewnie byłyby zajęte. Tyle, że akurat taką frekwencję Queen miało wszędzie, bez względu na ustrój polityczny.
„Hungarien Phapsody” to wielkie widowisko. Ale nie dlatego, że zaangażowano jakieś ekstraordynaryjne środki techniczne. Scena – fakt, jest wielka, świateł dużo i to kolorowych, jednak w zasadzie za cały show odpowiada taki jeden mięśniakowaty brunet, o fryzjerskiej urodzie, z głupimi wąsami i wadą zgryzu. Ech, Fredek, im dłużej Ciebie nie ma, tym bardziej Cię brakuje. Nie mogłeś złapać tego HIVa kilka lat później, kiedy już były dostępne skuteczne leki spowalniające/hamujące postęp choroby? Ilu nosicieli do teraz żyje w niezłym zdrowiu łykając sobie tylko jakieś tabletki? A ten Lambert co se go teraz do zespołu wzięli na Twoje miejsce… To chyba w charakterze „comic relief”. Nędzne popłuczyny. Mercury jest główną postacią na scenie, uwaga publiczności skupiona jest przede wszystkim na nim. Ale zawsze był taki podział ról w zespole – trzech gra, czwarty robi za małpę. W studiu na pewno było inaczej.
Queen bardzo poważnie podeszło do węgierskiego koncertu. Mogliby to potraktować na zasadzie – tutaj to takie gwiazdy jak my przyjeżdżają raz na sto lat, to nie musimy specjalnie się spinać. A jednak nie, zagrali koncert na swoim normalnym poziomie, nawet plus coś ekstra – czyli węgierska pieśń „Tavaszi szél vizet áraszt” i oraz płaszcz królewski również w barwach węgierskich ( i jak dobrze dojrzałem – bez komunistycznego herbu…).
Bardzo dobry to koncert, dobrze, efektownie zmontowany, chociaż zawierający oprócz „czystej” muzyki kilka minut scenek rodzajowych nakręconych min. w Budapeszcie i na Hungaroringu. Zestaw utworów nie różni się specjalnie od tych, które możemy znaleźć na innych wydawnictwach koncertowych nagranych w tamtym okresie – trochę rzeczy nowych, trochę starszych, trochę bardzo starych. Te nowe to mi tak niespecjalnie, bo ani „A Kind of Magic”, ani „The Works” specjalnie nie lubię, tylko niektóre piosenki. No i część z tych niektórych piosenek jest, ale jest też część z tych, co mogło by ich nie być. Przy czym za „One Vision” i „Hammer to Fall” też nie przepadam w wersjach studyjnych, ale tutaj zagrane, że no, no…! Znam lepsze wersje „We Will Rock You”, znam lepsze „We Are The Champions”, ale za to „Tutti Frutti” ślicznie wymiecione, takoż „Seven Seas of Rhye”. A przy „Who Wants to Live Forever” poszły mi ciary po plecach. Reszta na takim poziomie, jak na takich majstrów przystało – czyli bez zarzutu. Jakby się nie patrzeć Queen na scenie w tym czasie to byli mistrzowie świata.
Inna sprawa to ten sam koncert w wersji audio – niby wypadałoby mieć, bo tylko na płytach CD możemy go mieć w całości, ale nie polecam. To co na DVD da się jakoś strawić – czyli „natchnione” solo Maya i przekrzykiwania z widownią Fredka, to jednak bez obrazków po prostu nuży i do tego rozwala dramaturgię całego występu. W ogóle „Hungarian Rhapsody” lepiej się ogląda i słucha, niż tylko słucha. Może to kwestia dobrego, dynamicznego montażu, może charyzmy Mercurego, która jest w stanie na nas oddziaływać nawet z ekranu telewizora, może że pewne rzeczy wyleciały w trakcie produkcji, a przez to koncert jest bardziej zwięzły i treściwy? Pewnie wszystko razem. W każdym razie, jeżeli kupować, to tylko samo DVD, CD można sobie spokojnie odpuścić.
Aha, w kwestii formalnej – „Hungarian Rhapsody” to nie jest żadna nowość. Pierwszy raz ukazało się to na kasecie VHS w 1987 roku jako „Live in Budapest”. (Dlatego „Ćwiara minęła”…). Obecna edycja jest zrmeasterowana i dołożono w charakterze bonusu krótki film dokumentalny „A Magic Year”. Sam koncert jest dokładnie taki sam, jaki oglądałem w polskiej telewizji gdzieś około 1987-88 roku. A tak – ten materiał miał swoją premierę telewizyjną jeszcze za komuny – bodajże było to jedno z wydań „Non Stop Koloru”.
Z jednej strony dokument, z drugiej naprawdę zacny koncert, a dla wielu podróż sentymentalna w czasy mniej, lub bardziej durnej młodości. A Budapeszt nawet za komuny był bardzo pięknym miastem.
(*) – ABBA nie koncertowała w Polsce, nagrała tylko występ dla telewizji, z playbacku, który został wyemitowany 13 listopada 1976 roku. Ale to też było ważne wydarzenie w naszej siermiężnej, peerelowskiej rzeczywistości.