Dawno, dawno temu, będąc jeszcze w wieku przedszkolnym, usłyszałem poniższe słowa…
Is this the real life
Is this just fantasy
Caught in a landslide
No escape from reality
- Widzisz synuś? To Queen, Freddie Mercury… - rzekła do mnie mama. Reszta dialogu przepadła w bałaganie wspomnień.
Nie wiedziałem jeszcze wtedy co znaczą owe obcojęzyczne słowa, nie wiedziałem też ile będą dla mnie znaczyć w przyszłości. Teraz już wiem co znaczą i dla mnie i w ogóle, a ich czar działa na mnie do dzisiaj…
…Queen zaś stało się moją furtką do miłowania, smakowania i poznawania muzyki.
Najpierw troszkę historii…
Noc w Operze, czwarte dzieło zespołu, było dla niego przełomowym albumem (swego czasu także najdroższą płytą w historii). Wcześniejsza, bardzo udana Sheer Heart Attack postawiła Queenom poprzeczkę dość wysoko i zapewniła popularność dzięki słynnemu „Killer Queen”. Przez producentów jednak, pomimo sukcesu, grupa stanęła na skraju bankructwa. Potrzeba było zmian. Nowy producent zajął się wszystkimi długami, a kapela mogła na spokojnie zająć się pracą nad A Night At The Opera.
I to właśnie przez Operę i przez ten niezapomniany, niepowtarzalny utwór (domyślacie się już który?:-)), Freddie Mercury i spółka zapewnią sobie rozgłos i uznanie, o jakim pewnie nie marzyli. Utwór, który wspomniałem to oczywiście zacytowane na początku „Bohemian Rhapsody”, uznawane do dzisiaj przez wielu za największy przebój wszechczasów. Jeżeli ktoś czytając to nie wie co to za „kawałek”, to z pewnością nie kojarzy tylko tytułu. „Cygańska Rapsodia” to druga piosenka w historii, trwająca powyżej 5 minut, która była w całości puszczona w radiu (a zespół myślał, że nigdy nie pójdzie w eter) i przede wszystkim pierwszy teledysk w historii zrealizowany z niezwykłym, jak na tamte czasy rozmachem. Można powiedzieć, że od tego klipu zaczęła się trwająca do dzisiaj „era teledysków”, a także zapewnił Rapsodii stanie się jednym z największych przebojów wszechczasów. A pomijając już tą całą historię, „Bohemian Rhapsody” to po prostu cudowna suita łącząca operę z rockiem i ewoluująca przez niespełna 6 minut od ciszy do burzy. Poraża wspaniałym głosem Mercury’ego, jego fortepianem, cudowną gitarą Maya, jak i całą resztą. Jednym słowem piękno nie do opisania, które przyćmiło wszystko inne, co do tej pory stworzyło Queen.
A przecież na tej płycie są też inne, piękne utwory pełne świerzych pomysłów, nowatorstwa i odwagi na ich realizowanie. Już od pierwszych sekund wiemy, że mamy z takowymi do czynienia. Na początek klimatyczny fortepian mrocznego, rockowego „Dead on Two Legs (Dedicated to…)” dedykowanego wspomnianym „złym” producentom. Następnie przyjemne z odrobiną humoru „Lazing on a Sunday Afternoon”. Taka przeplatanka przewija się przez całe „A Night At The Opera”. Z jednej strony szybkie, czasem bardzo mocne, a z drugiej spokojne, cieszące ucho dzieła. A na pochwałę zasługuje chyba każde. Chociażby urocze „Seaside Rendezvous”, gdzie Roger i Freddie udają instrumenty dęte, bądź „Prophet’s Song” – najdłuższy kawałek Queen w historii, na którym usłyszeć można koto (japoński instrument), a zwłaszcza efekty echa przy wokalnym „solo” Fredka (trochę inaczej niż w „Now I’m Here”). No i ta dedykowana dla Mary Austin (ówczesna partnerka Mercury’ego), przepiękna ballada „Love Of My Life” , która w jeszcze „przepiękniejszej”, akustycznej wersji śpiewana była na wszystkich koncertach przez publiczność, co uwiecznione zostało na Live Killers. Chyba każdy poważniejszy wielbiciel Królowej zna to na pamięć.
Love of my life you've hurt me
You've broken my heart and now you leave me
Love of my life can't you see
Bring it back bring it back
Don't take it away from me
Because you don't know
What it means to me
W Stanach Zjednoczonych popularność zyskało deaconowskie “You’re My Best Friend” - prostota i urok w jednym. Oj Deacon potrafił pisać miłe dla ucha, pozytywnie nastrajające dzieła.
Dla wielu Queen = Freddie Mercury, a przecież Brian May i Roger Taylor również lubili sobie pośpiewać (tylko John Deacon nigdy nie śpiewał). „’39”, czy „I’m In Love With My Car” mogą dla wielu kompletnie nie skojarzyć się z Queenami, chociaż utrzymane są w ich rozpoznawalnym stylu. „Trzydzieści dziewięć” to opowieść o czasie w klimatach science-fiction, a druga to love story o miłości do… samochodu. Bez komentarza:-) W każdym razie mamy tu do czynienia z eksperymentami nie tylko treściowymi, ale i stylowymi. Efekt jak najbardziej pomyślny.
U Queen po Nocy nastąpił dzień, Dzień Na Wyścigach, czyli A Day At The Races, a w moim przypadku Noc W Operze okazuje się świtem, pierwszym promieniem wschodzącego słońca. I choć zabłysnęło już wiele innych muzycznych promieni, promień tego albumu wciąż należy do najjaśniejszych. A świt wciąż trwa i nie ważne w którą stronę wieje wiatr…
Anyway the wind blows…