ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Queen ─ Queen II w serwisie ArtRock.pl

Queen — Queen II

 
wydawnictwo: EMI Records Ltd 1974
 
1. Procession / 2. Father To Son/ 3. White Queen (As It Began)/ 4. Some Day One Day / 5. The Loser In The End/ 6. Ogre Battle / 7. The Fairy Feller's Master-Stroke/ 8. Nevermore / 9. The March Of The Black Queen/ 10. Funny How Love Is / 11. Seven Seas Of Rhye
 
Całkowity czas: 40:42
skład:
Freddie Mercury: Lead vocals, background vocals, piano, harpsichord, organ./ Brian May: Guitars, bells on "The March of the Black Queen", lead vocals on "Some Day One Day", background vocals, some piano on "Father to Son"/ Roger Taylor: Drums, gong, marimba, background vocals, lead vocals on "Loser in the End"/ John Deacon: Bass guitar, acoustic guitar

Roy Thomas Baker: Castanets on "The Fairy Feller's Master-Stroke"/ Robin Cable: Piano effects (with Freddie Mercury) on "Nevermore"

All songs produced by Queen and Roy Thomas Baker excluding:
"Nevermore" and "Funny How Love Is": Robin Cable and Queen./ "The March of the Black Queen": Roy Thomas Baker, Robin Cable, and Queen.
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,2
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,1
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,1
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Niezła płyta, można posłuchać.
,2
Dobry, zasługujący na uwagę album.
,3
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,6
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,18
Arcydzieło.
,82

Łącznie 115, ocena: Absolutnie wspaniały i porywający album.
 
 
Brak oceny
Ocena: * Bez oceny
19.02.2007
(Recenzent)

Queen — Queen II

"So sad her eyes
Smiling dark eyes
So sad her eyes
As it began"

Przenieśmy się do lat wczesnych lat siedemdziesiątych. Do czasów, gdy Królowa nie nagrała jeszcze „Bohemian Rhapsody”, ani „Killer Queen”, które to wyniosły ją na trony ówczesnej muzyki. Przypomnijmy sobie to, co zostało dawno zapomniane w natłoku późniejszych przebojów. Przypomnijmy sobie drugi, jak nazwa wskazuje, album Queen - „Queen II”.

Zespół porażać musiał wtedy mnogością pomysłów, różnorodnością materiału i płynnością, z jaką przechodzili od jednego pomysłu do drugiego. Skład zespołu od debiutanckiej płyty nie zmienił się i jak później się okaże nie zmieni się nigdy - Freddie, Brian, John i Roger. W roku 1974 światło dzienne ujrzały aż dwa albumy ich autorstwa (oprócz „Queen II” jeszcze „Sheer Heart Attack”), a w 1975 jeszcze lepsze „A Night At The Opera”. I choć uważam za najlepszy ten ostatni, to muszę przyznać, że „Queen II” to najbardziej bajeczna i spójna (klimatycznie, muzycznie) płyta Królowej. Jest też najbardziej progresywna. Zawiera ona elementy, które będą się przewijać jeszcze wiele lat później, ale również te na zawsze porzucone przez zespół dla innych.

Zaczyna się instrumentalnym „Procession” - minuta wstępu ze świetną gitarą Maya, która przechodzi płynnie w „Father To Son”. Zaczyna się wokalny popis wszystkich trzech wokalistów, czyli na pierwszym planie wielki Freddie Mercury, a w tle wspólne chórki Briana Maya i Rogera Taylora. Utwór w późniejszym stadium staje się dość mocny, rockowy. Myślę, że nie powstydziłby się tego nawet King Crimson. Następnie czas na jeden z najładniejszych utworów Queen i zarazem pierwsza królową, o której mowa na płycie – „White Queen (As It Began)”. Pełen smutku, klimatyczny kawałek, znów z ostrzejszymi momentami, jednak zachowuje wrażenie spójności i spokoju. To cudeńko urzeka klimatem.
Czas by z wokalami na pierwszy plan wyszli Brian i Roger. Najpierw Brian w lekkim i lekko akustycznym „Some Day One Day”, a następnie Roger w rockowym „The Loser In The End”, gdzie pokazuje nam też z najlepszej strony swój kunszt bębniarza.

I tak oto kończy się tak zwana „jasna strona” albumu, która prawie w całości (prócz taylorowskiego „The Loser…”) została napisana przez Maya. Czas przejść na „Ciemną Stronę Mocy:-)” skomponowaną w całości przez Mercury’ego.

Od razu czuć, a raczej słychać zmianę. „Ogre Battle” to mroczne, dziwnie i świetnie brzmiące riffy, oraz wokalizy wszystkich członków zespołu (oprócz Deacona, który nigdy nie zaśpiewał). Krzyki, piski, świetnie oddany klimat bitwy. „The Fairy Feller’s Master Stroke” kontynuuje mroczny klimat dodając odrobinkę czegoś innego. „Nevermore” to minutka czystego piękna. Mógłbym słuchać jej bez końca, a i tak byłoby mi mało. Jest to też chwila wytchnienia przygotowująca nas na kolejne dzieło.

Jasna strona miała swoją Królową (Białą Królową), czarna również posiada monarchinię i jak można się domyślić jest to Czarna Królowa. „March Of The Black Queen” to magnum opus albumu, punkt kulminacyjny i zdecydowanie najlepszy moment płyty.

"You’ve never seen nothing like it no never in your life
Like going up to heaven and then coming back alive
Let me tell you all about it –
And the world will so allow it
Ooh give me a little time to choose
Water babies singing in a lilly-pool delight
Blue powder monkies praying in the dead of night"

Sposób w jaki śpiewa te wspaniałe teksty Mercury może jedynie oczarować. Fredek potwierdza tu (jak i na całej płycie), że słusznie uznawano go później za jednego z największych wokalistów (czasem nawet za największego). Nie zapominajmy jednak o chórkach wszystkich trzech wokalistów naraz, gdyż w tych sześciu minutach mamy ich multum i są chwilami podstawą. Okrzyki, piski, progresywność, zmiany tempa, od ciszy do szaleństwa. Mamy tu niemalże wszystko. Na dodatek podane z gracją, galanterią, klasą. Fan progresywnych klimatów może się zdziwić, że przeoczył coś takiego (oczywiście jeśli wcześniej nie słyszał).

Na koniec przyjemne „Funny How Love Is” i „Seven Seas Of Rhye” będące chyba jedynym kawałkiem z „Queen II” granym wiele lat później na koncertach (nawet na Live Magic). Czuć tu już troszkę album „Sheer Heart Attack” i jakoś nie pasuje mi to do płyty, ale trzeba przyznać że dobrze się tego słucha. No a potem słuchamy albumu od nowa i od nowa.

To może tak to zsumujemy wszystko…Wraz z tym albumem Queen wybrało pewną ścieżkę, wykrystalizowało brzmienie i swój własny styl, ale nie poszło dalej tą ścieżką, tylko znalazło potem jeszcze jedną. W końcu przecięły się one na „A Night At The Opera” tworząc jeszcze większe dzieło. Nigdy jednak nie zrobili później drugiej płyty w stylu „Queen II”. Szkoda? Nie powiem. Czyni to album ten wyjątkowym i jedynym w swoim rodzaju.

Teraz, po tylu latach, w których to przez nowe muzyczne odkrycia zapomniałem o tej, przecież tak ważnej dla mnie płycie, powróciłem do niej. Nagle przed oczami, w których niemalże zakręciły się łzy, ukazują mi się te wspaniałe dni. Dni tak odległe już. Te zapomniane twarze. Twarze tak kiedyś znajome, skazane przez czas na zamazanie i wymazanie. I te oczy…

Tak jakby muzyka była w stanie przechować wspomnienia lepiej niż nasza mózgownica. Chociażby za to „Queen II” zasługuje na bycie poza klasyfikacją.

Kto nie słyszał niech czuje się zachęcony do przesłuchania. Nie pożałuje. Klasyka.

Więc żegnam się…

"Dear friend goodbye
No tears in my eyes
So sad it ends
As it began"

 
ArtRock.pl na Facebook.com
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.