ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Queen ─ Innuendo w serwisie ArtRock.pl

Queen — Innuendo

 
wydawnictwo: Parlophone 1991
 
1. Innunedo/ 2. I’m Going Slightly Mad/ 3. Headlong/ 4. I Can’t Live With You/ 5. Don’t Try So Hard/ 6. Ride The Wild Wind/ 7. All God’s People/ 8. These Are The Days Of Our Lives/ 9. Delilah/ 10. The Hitman/ 11. Bijou/ 12. The Show Must Go On
 
Całkowity czas: 53:46
skład:
Freddie Mercury – vocals, keyboards/ Roger Taylor – drums, keyboards, vocals/ Brian May – guitars, keyboards, vocals/ John Deacon – bass, keyboards
Gościnnie:
Steve Howe – Spanish guitar (Innuendo)
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,1
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,1
Dobra, godna uwagi produkcja.
,2
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,15
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,13
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,18
Arcydzieło.
,165

Łącznie 215, ocena: Absolutnie wspaniały i porywający album.
 
 
Brak oceny
Ocena: * Bez oceny
13.01.2007
(Recenzent)

Queen — Innuendo

Through the sorrow all through our splendour
Don't take offence at my innuendo



Mam nie atakować “Innuendo”? No dobra…


W latach 80-tych nasza wspaniała Królowa zagubiła gdzieś swoją artystyczną duszę, momentami tylko miewając jej resztki i przebłyski natchnienia. Nie powiem, że „The Game”, „The Miracle”, czy nawet „Hot Space” to płyty złe. Otóż są one dobre, czasem nawet bardzo, ale to nie to, co prezentowali we wcześniejszej dekadzie. Artyzm rozpłynął się? Tego też nie powiem. Wygląda na to, że zrobił sobie dziesięcioletnią drzemkę, by obudzić się wraz z latami dziewięćdziesiątymi i z albumem „Innuendo”.

Słychać to wyraźnie od samiuśkiego początku. Pierwszy, tytułowy utwór to, śmiem twierdzić, dzieło na miarę ponadczasowego „Bohemian Rhapsody”. Zaczyna się mocno, mrocznie. Od razu czuć, że to miało być coś więcej niż pioseneczka dla radia. Mocne riffy, bez żadnych cukiereczków. Po paru minutach kawałek się wycisza, a Brian May odkłada na bok swą Old Lady i sięga po gitarę klasyczną. Refleksyjność… tęsknota… Trudno to opisać. Piękny, krótki moment. Do Maya dosiada się Steve Howe i otrzymujemy jeszcze piękniejszą i dłuższą chwilę muzycznego uniesienia. Następnie opera, a’la wspomniany „Bohemian Rhapsody”, ale też tylko na chwilkę, gdyż May rozpoczyna swoją solówkę. Poezja! Wszystko co lubimy najbardziej w Queen spakowane do sześciu minut, przez które dzieje się naprawdę wiele.
<strike>Niestety później nie mamy już takiego progresowania.</strike> Na pocieszenie zostaje nam stylowe „I’m going slightly mad”, czyli pseudo-mroczny utwór z jajem, po którym aż prosi się o następny wielki utwór. Niestety takowego, nie otrzymujemy. Wystarczyć musi nam bardzo szybkie, rockowe „Headlong”. Chwytliwe i na luzie. Co ja się czepiam? Przecież lubię tego słuchać. Świetna rockowa sprawa, czego nie powiem już niestety o tym, co następuje potem, gdyż jest to zdecydowanie najsłabszy moment płyty. Po prostu „I Can’t Live With You” to takie niewiadomo co. Ni to chwytliwe, na moje ucho za wolne, źle zmixowane, a może po prostu faktycznie się czepiam. Podobna sprawa ma się z „The Hitman” (niepotrzebnie wydłużony na koniec). Na szczęście „Don’t Try So Hard” jest bez wątpienia o wiele, wiele lepsze - spokój, refleksja , rewelacyjne, choć krótkie solo. Rozpędzone „Ride The Wild Wind”, do którego mam po prostu słabość. „All God’s People” zaś jest dziwne. Z tym utworem jest jak z Tofikiem: „…Ty nie jesteś dziwny, ty jesteś… oryginalny, a wszystko co oryginalne jest lepsze…”. Znośne, mimo zniechęcającego początku.

O „These Are The Days Of Our Lives” trzeba powiedzieć więcej, przecież nie bez powodu nazywa się to “pożegnaniem Freddiego Mercury’ego”. A to za sprawą teledysku zarejestrowanego na kilka tygodni, przed odejściem Fredka z tego świata. Już bez makijażu, w czerni i bieli puszcza oczka, uśmiecha się do kamery i te ostatnie słowa „I still love you…”. Ciekawa sprawa. Wiele osób jednak uważa mylnie ten uroczy kawałek za jego ostatni (ostatnim było „Mother Love”). Rozmarzenie, refleksja, tęsknota, które czuję na chwilkę w „Innuendo”, czuję tutaj od pierwszej do ostatniej sekundy. I znów ta solówka…

„Delilah” jest znów takie dziwne, bo o miłości do kota imieniem „Delilah”. Warto posłuchać dla miauczenia całego zespołu i jeszcze lepszego miauczenia gitary Maya. Przyjemny utwór, ale z pewnością nie broniłby się bez tej kolejnej, świetnej solówki.

You and me, we are destined
You'll agree
To spend the rest of our lives with each other
The rest of our days like two lovers
Forever, yeah, forever
My bijou...


No ale zakończenie albumu to już mistrzostwo, jak tytułowe dzieło. „Bijou” – po prostu gitara nie do opisania. I to echo… Trzy minuty piękna. I wszystkim zapewne znane zakończenie w postaci „The Show Must Go On”. Nie wierzę, by ktoś tego nie znał.

Pobazgrałem już o piosenkach, czas skupić się na wideoklipach, bo zostało ich po płycie aż 5 i wszystkie godne są wspomniena, bądź przypomnienia. Za tytułowy numer wzięła się sama wytwórnia Walta Disneya. Pomysłowy, różnorodny klip dopracowany do najmniejszego szczegółu. Chyba najciekawszy od czasów „Breakthru” (chociaż ten styropian nie był denerwujący). „I’m going slightly mad” także doczekało się obrazka – lekko surrealistycznego, czarnobiałego, zwariowanego, na którym z pewnością można się uśmiechnąć, a nawet zaśmiać. Podobnie sprawa ma się z „Headlong”, tyle że tutaj mamy wariacje w studiu. O „These Are…” już pisałem, więc zostało tylko „The Show Must Go On” zrealizowanego, jako zlepek wszystkich teledysków (nawet „Calling All Girls”). Jeżeli jeszcze nie widzieliście, to z pewnością traficie kiedyś w telewizorni na to, albo na jakiejś stronce ze „streamowymi” filmami.

Na pewno otwierając tę stronę najpierw spojrzeliście na ocenę, a raczej na to że jej nie ma. A skoro doszliście aż tutaj, to chciało Wam się czytać. I co tu czytacie? Czepiam się troszkę tu, tam. Że to nie wyszło, tamto. Czepiam się płyty klasycznej już. Klasyki rocka się czepiam, a uważam, że jest poza klasyfikacją. Cóż… Moim zdaniem „Innuendo” nie dorównuje dokonaniom grupy z lat siedemdziesiątych. Nie oszukujmy się, poprzeczka była wysoko. Pytanie, czy została przeskoczona jest nie na miejscu. Tego się nie da przeskoczyć. Raczej trzeba spytać, czy zespół chciał ją przeskoczyć i czy zrobił wszystko, by to osiągnąć. Po przesłuchaniu każdy sobie odpowie, gdyż to kwestia odbioru płyty.
Ale jest też druga poprzeczka, poprzeczka postawiona przez „The Miracle”, „A Kind Of Magic”, „The Works”. Tę zespół przeskoczył niczym Jelena Isinbajeva. Tę na pewno chcieli przeskoczyć. Drugim powodem, by przymknąć oko na słabsze momenty jest to, że Freddie Mercury był wtedy już u schyłku życia. Wyniszczany przez AIDS znalazł resztki sił, by nagrać te i inne, opublikowane dopiero na „Made In Heaven” utwory. Co z tego, że nie wszystkie się udały? Wtedy każda sekunda zarejestrowanego, cudownego głosu Fredka była na wagę złota. To usprawiedliwić powinno najgorsze, a przecież nie mamy tu takich strasznie złych momentów.

Chociaż nie jest to, jak wielu twierdzi, najlepszy album Queen, to polecam go bardzo gorąco dla tych, którzy jeszcze nie słyszeli (to jeszcze są tacy?). Nie zawiedziecie się z pewnością. Bądź co bądź to klasyka i bądź co bądź nie wypada mi jej ocenić. Być może stanie się dla Was częścią życia, tak jak dla mnie. I jak tu podnieść palec na tak ważną dla mnie płytę?

My soul is painted like the wings of butterflies
Fairy tales of yesterday will grow but never die
I can fly, my friends
The show must go on...
The show must go on...



 

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.