Podchodząc do recenzowania “Made In Heaven” trzeba mieć na uwadze, że jest to płyta niezwykle specyficzna i to z dwóch powodów. Przede wszystkim, co jest faktem znanym bardzo szeroko, jest to album wydany już po śmierci Freddiego Mercury’ego, zawierający, dopracowane przez resztę zespołu kompozycje, do których zdążył on, w ostatnich miesiącach swojego życia, zarejestrować partie wokalne. Dlatego też, dla wielu fanów, jest to rzecz niemalże święta. Rzeczywistość jest jednak znacznie bardziej skomplikowana i – chyba jednak niestety – nie tak wzniosła i wzruszająca, jak chciałoby się ją widzieć. Specyfika albumu polega bowiem również na tym, że jedynie kilka zawartych na nim piosenek ma swoje źródło w ostatnich sesjach nagraniowych z Freddiem. Duża część stanowi swoistą zbitkę ścieżek rejestrowanych przez zespół bądź Mercury’ego na przestrzeni lat 80 z dogranymi przez żyjących muzyków Queen po śmierci wokalisty. Trudno posądzać Maya, Taylora i Deacona o nieetyczne i manipulatorskie zabiegi związane z produkcją tej płyty, faktem jest jednak, że zarówno wydawcom jak i samym fanom, udało się wytworzyć opowieść o “Made In Heaven” jako o spójnym testamencie artystycznym Freddiego. Kolejne lata, gdy z archiwów zespołu wyciekały jedna po drugiej informacje z jakiego okresu faktycznie pochodzą wokale, które słyszymy na płycie, nieco odjęły jej magii. Trzeba jednak zwrócić uwagę na owo słowo “nieco”. Nawet odarty z dużej części swojej mistyki, jest to wciąż album zawierający ogromną porcję wspaniałych, królewskich dźwięków.
Warto może na wstępie wyszczególnić, które utwory rzeczywiście pochodzą z ostatnich sesji Freddiego, zwłaszcza, że stanowią one (i nie jest to jedynie autosugestia wiernych fanów, tonących we łzach przy każdym przesłuchaniu) najjaśniejsze punkty płyty. Absolutną i naprawdę poruszającą perłą jest “Mother Love”. Od samego początku urzeka smutkiem, malowanym gitarą Maya i niezwykłym głosem Mercury’ego. Umierający, wręcz stojący już nad grobem (to ostatni utwór, do którego nagrał swój głos) wokalista żegna się ze światem w mistrzowski sposób – środkowa partia, gdy jego śpiew nabiera mocy, której trudno byłoby wymagać od tak wyniszczonego chorobą człowieka, zwyczajnie oszałamia. Potem zaś dołącza się płacząca solówka gitarowa, a na sam koniec – przygnębiony głos Briana Maya. Niestety, Freddie po prostu nie zdążył nagrać ostatniej zwrotki…
W “Mother Love” Mercury wprost używa słowa “umrzeć” i rozpaczliwie błaga o schronienie przed okrutnym światem. Tymczasem “A Winter’s Tale” wydaje się być dziełem człowieka w pełni szczęśliwego. To urokliwa, łagodna i optymistyczna impresja o pięknie zimowego krajobrazu, okraszona przestrzennymi partiami syntezatora, modelowymi królewskimi harmoniami wokalnymi i kolejną przepiękną solówką. Niesie spokój i – jak śpiewa sam Freddie – błogość. Ars bene morientis, chciałoby się rzec. Zupełnie inny klimat tworzy się przy “You Don’t Fool Me”, wspólnym (prawdopodobnie) dziele Mercury’ego i Taylora. Napędzający utwór bas kieruje go w stronę muzyki wręcz tanecznej, w czym akompaniują mu elektroniczne klawisze i prosty tekst. Jeśli jednak przeznaczeniem tej piosenki jest parkiet, to raczej taki w domu pogrzebowym. Motyw klawiszowy, gdy dobrze się wsłuchać, łapie za serce nie mniej niż gitara w “Mother Love” – mi osobiście, choć jestem w stanie powiedzieć dlaczego, przywodzi na myśl salę operacyjną, jakieś chirurgiczne zimno. Równie “mroczna” jest wielopiętrowa i rozbudowana solówka, wprowadzająca w strukturę piosenki burzę emocji.
Pozostałe utwory to, jak pisałem we wstępie, “składaki”, polepione z partii, których nagranie dzieli nierzadko ponad 10 lat. Przykładem na to jest otwierające płytę “It’s a Beautiful Day”. Oszczędne, syntezatorowe tło oraz fortepian przywodzące na myśl dokonania Vangelisa i nagle uderzający słuchacza, radosny głos Freddiego, który w prostych słowach zachwyca się jednym z wielu dni. Chciałoby się rzec – kolejne “A Winter’s Tale”, radość na przekór śmierci. Nic z tego, bowiem wokal, który słyszymy, artysta nagrał około roku…1980, przy okazji sesji do “The Game”. Inna sprawa, że jest to chyba najpiękniejszy, najbardziej subtelny opener albumu w karierze Królowej. Wystarczy zamknąć oczy, zrelaksować się, zapomnieć o chronologicznych kontekstach i wyobrazić sobie promienie słońca rozświetlającego toń Jeziora Genewskiego. Dokładnie w tym miejscu, gdzie obecnie stoi pomnik Freddiego.
Następny utwór doskonale pokazuje różnice w dokonaniach zespołu a solowych próbach wokalisty. “Made In Heaven” w oryginalnej wersji, zawartej w 1985 roku na “Mr Bad Guy” Mercury’ego, było dość miałką kompozycją, na dodatek z potwornie kiczowatym teledyskiem. Tutaj natomiast, niczym gąsienica w motyla, przedzierzgnęło się w podniosły i przestrzenny hymn. Te same słowa, ta sama melodia…ale cóż jednak znaczą gitarowe orkiestracje Briana Maya i pełna przepychu produkcja. Po delikatnym into w postaci “It’s A Beautiful Day” nagłe uderzenia Red Special w “Made In Heaven” rzucają na kolana i miażdżą.
To jednak raczej wyjątek, gdyż na płycie dominują utwory stonowane, spokojne, subtelne, ale w żadnym wypadku nie smętne. Rządzą również instrumenty klawiszowe. Najpiękniejsze dźwięki jakie zespół z nich wydobył rozlegają się natomiast w “Too Much Love Will Kill You”. Gdybym już koniecznie musiał kiedyś wybrać tę jedną jedyną, najlepszą piosenkę Queen, wskazałbym właśnie na ów utwór. Napisana przez Maya (we współpracy z Frankiem Muskerem i Elizabeth Lammers)” ballada, której gorzkie słowa odwzorowywały stan gitarzysty w okresie rozwodu i narodzin nowego związku, ukazała się w 1992 roku na jego solowej płycie “Back To The Light”. Cztery lata wcześniej jednak Freddie zarejestrował również swój wokal i piosenka w zupełnie zmienionej, mocniejszej aranżacji pojawiła się na “Made In Heaven”, będąc od pierwszej do ostatniej nuty prawdziwym arcydziełem. Wystarczy posłuchać początkowego motywu klawiszowego, by zakochać się w tej kompozycji, a pojawiająca się chwilę później melodia musi zmiękczyć każde serce.
Nieprzypadkowo zwróciłem przed momentem uwagę na zmianę aranżacji. Temu zabiegowi poddano na “Made In Heaven” praktycznie wszystkie utwory powstałe w poprzedniej dekadzie. Chyba największym sukcesem operacja zakończyła się w przypadku “I Was Born To Love You”, która z syntetycznej i prostej jak budowa cepa, popowej piosenki z solowego albumu Mercury’ego przemieniła się w krwisty, dynamiczny, rockowy numer z rewelacyjną solówką gitarową i galopującą perkusją. Co więcej, słuchając tego utworu zwyczajnie zapomina się o jej, można by rzec, sztucznym charakterze. Złączone w jedną, niepodzielną całość partie Freddiego i jego kolegów sprawiają wrażenie, jakbyśmy słuchali utworu granego w studiu na żywo, bez dogrywek i innych czarodziejskich sztuczek. Manipulacja? Owszem. Ale jaka piękna.
Podobny obraz wypełnionej muzykami i instrumentami sali prób może przyjść na myśl, gdy zapoznamy się z trzecim kawałkiem na płycie – “Let Me Live” A przecież jest to utwór, którego początki sięgają pierwszej połowy lat 80 i (ponoć mocno zakrapianej) sesji z udziałem Jeffa Becka i Roda Stewarta. Po śmierci Freddiego pozostali członkowie Queen wzięli zarys piosenki na warsztat i podsunęli fanom rzecz w stylu gospel, o czym decyduje przede wszystkim kapitalnie brzmiący chór, w skład którego wchodzą również głosy żeńskie. Rzadki dla to zabieg dla zespołu, który słynny był ze swoich własnych chórków, ale w tym przypadku pasuje wręcz idealnie. Zresztą, Roger i Brian mają tu również pole do wokalnego popisu (przy czym w wypadku gitarzysty należy to słowo wziąć w nawias), gdyż obaj śpiewają po jednej zwrotce. Sam kawałek ma w sobie mnóstwo energii i radości, szczególnie w długiej końcówce gdzie prym wiedzie tryumfalny fortepian.
Stosunkowo najmniej wybijającym się utworem na płycie jest chyba “My Life Has Been Saved”, prosta, dość popowa kompozycja, z optymistycznym przesłaniem i nastrojem, ale pozbawiona charakteru i jakiegoś elementu wyróżniającego ją z wielu innych, podobnych piosenek. Znacznie lepsze wrażenie robi druga piosenka ze słowem “heaven” w tytule – “Heaven For Everyone”. W oryginale utwór zespołu Taylora The Cross, gdzie gościnnie udzielał się Freddie, został jakby przejęty przez macierzystą grupę obu muzyków. W jej interpretacji nabrał mocy i przestrzeni, której brakowało wcześniejszej, mocno syntetycznej wersji. Jednocześnie jednak to wciąż utwór kojący, mimo przyspieszenia i wzmocnienia w środku, w czym zasługa romantycznego tekstu i dopasowanego doń wokalu, oraz długiej, wygaszającej napięcie końcówki z powtarzanym jak mantra tytułem
Choć na okładce płyty widzimy sylwetkę Freddiego, który zdaje się odchodzić – w stronę Jeziora Genewskiego, w stronę śmierci, w stronę wieczności, to sama muzyka jest pełna światła i radości. Oczywiście, kilka razy wpadamy – jak przy okazji “Mother Love” czy “Too Much Love Will Kill You” w nastrój smutku i zadumy, ale wciąż są to uczucia ciepłe i w dziwny sposób krzepiące. Przecież, gdy cichną takty “Mother Love” nagle z głośników Freddie odzywa się jeszcze raz – słyszymy go w momencie największego tryumfu, gdy miał u stóp wypełnione po brzegi Wembley. Najbardziej chyba depresyjne i przygnębiające, niczym dyskoteka umarłych jest“You Don’t Fool Me”, mimo swego tanecznego rytmu. Zresztą, jak może być inaczej, skoro właściwą część albumu spaja rozbite na dwie odsłony “It’s A Beautiful Day”? We drugim fragmencie kompozycja ta nabiera mocy i przeradza się w dynamiczny rockowy kawałek z ciekawą, orientalizującą partią gitary. Kończy ją mały żarcik muzyków, “utwór” pod tytułem “Yeah” – nic innego jak 2 sekundy Rogera Taylora wykrzykującego owo rock and rollowe słówko. A potem…potem czeka nas jeszcze ponad 22 minuty…chyba magii. Bo czy jest to tylko muzyka? “Track 13” bądź też “Untitled” to relaksacyjny, ambientowy pejzaż wymalowany syntezatorami, uspokajający, eteryczny, niejednoznaczny. Wielorako interpretowany przez fanów, również jako próba oddania drogi Freddiego do Nieba. Zresztą, posłuchajcie sami, przy zgaszonym świetle, w słuchawkach. W pewnym momencie przejdą Wam po plecach ciarki, a może nawet łzy napłyną do oczu. Nie powiem kiedy i dlaczego. Sprawdźcie sami.
Taki już jest ten album, pełen emocji, pełen przepięknej muzyki połączonej w kilku przypadkach z jednymi z najlepszych Królewskich tekstów. Wiadomo, one nigdy nie były dla członków zespołu najważniejsze i trudno, z nielicznymi wyjątkami postawić je w jednym rzędzie z poezją Dylana bądź Fisha. Tutaj odbiera się je jednak nieco inaczej. Oczywiście, swoje zrobił tu kontekst, fakt, że gdy Freddie śpiewał w “Mother Love”: Out in the city, in the cold world outsider/I don't want pity, just a safe place to hide/ Mama please, let me back inside czy też I long for peace before I die od śmierci rzeczywiście dzieliły go miesiące a może nawet, jak mówi jedna z queenowych legend, tygodnie. Ale przecież również Brian May potrafił zawrzeć wiele gorzkiej mądrości w “Too Much Love Will Kill You”.
Queen właściwie, z kilkoma dyskusyjnymi wyjątkami, nie nagrywało złych płyt. “Made In Heaven” nie jest jednak po prostu dobrym, solidnym albumem grupy, ale powinien być raczej zaliczony w poczet jej największych dokonań. Mimo braku organicznej i spójnej genezy, faktu, że nie jest on wynikiem zwyczajnej sesji nagraniowej a raczej producenckim majstersztykiem, stanowi jednocześnie porcję fantastycznych dźwięków. Nie jest może w pełni reprezentatywny dla stylu, jaki zespół wypracował przez lata swojej kariery, ale jako ostatni akord suity pod tytułem “Czteroosobowe Queen z Freddiem i Johnem” wybrzmiewa dźwięcznie i dostojnie. To arcydzieło.