„Voices In The Sky” – Historia The Moody Blues płytami pisana.
Jeden z naszych czytelników, komentując recenzję „The Other Side of Life“, napisał, że jeżeli tak potraktowałem ten krążek, to z sadystyczną niecierpliwością (ciekawe określenie, warte zapamiętania) czeka na to co napiszę o „Keys to The Kingdom“.
Myślę, że mogę go trochę zawieść, bo raczej grubych słów tutaj nie znajdzie. Co do „The Other Side...“ to jej je po prostu nie lubię, a że ostatnio musiałem jej posłuchać i to kilka razy, to na samą myśl o tej muzyce po prostu mnie wstrzącha. Po prawdzie wstrzącha mnie też na myśl o muzyce z całej tej rozkosznej trójcy z lat 1986 - 1991. Nie wyłączając „sur La Mere“, które lubię - dziwne... Ale pewnie, że tego słuchałem dosyć dużo, do tego w nieodpowiednim towarzystwie („The Other Side...“ i „Keys to The Kingdom“). Pójdzie na półkę na jakiś czas, jak się trochę odleży, to mi te objawy przejdą.
Jak można wywnioskować z powyższego pisania, „Keys to The Kingdom“ nie ma co liczyć na zbyt wiele ciepłych słów. Obrazowo całość można podsumować tak: nie klucze, tylko wytrychy, a jeżeli nawet , to nie do tego zamka i o żadnym królestwie to nawet mowy nie ma. Płyta jest słabiutka, może nawet najsłabsza od czasów „Days of Future Past“, chociaż co ciekawe, nie denerwuje mnie tak, jak „The Other Side…“. Pewnie dlatego, że nie ma tu tych koszmarnych dyskotekowych łupanek. To jest po prostu zbiór w większości marnych piosenek. W większości, bo mimo wszystko coś i tu da się wyskrobać. Jest bardzo ładna ballada „Bless The Wings“, sympatyczne „Lean on Me“, „Say It With Love“ też jeszcze może być. Da się również słuchać dwuczęściowego „Say What You Mean“. „Celtic Sonant“ i „Never Blame The Rainbow for The Rain“ również są nawet ładne, ale trochę banałem zalatują. Na wielu wcześniejszych płytach furory by nie zrobiły. Reszty piosenek też da się posłuchać, tylko nie wiadomo po co. Osobiście wolę „Keys...“ od „The Other Side...“ chociaż wcale lepsze nie jest, ale przynajmniej bardziej przypomina to The Moody Blues niż tamto. I już nie ma tej cholernej dyskoteki.
Znowu w międzyczasie nie obyło się bez zmian personalnych - wrócił Thomas, ale odszedł Moraz i to już na zawsze (na liście płac figuruje już jako muzyk sesyjny) i od tego czasu grupa obywała się bez „regularnego“ klawiszowca.
A za tydzień The Moodies udowodnią, że grać na żywo to jednak potrafią.