Przy okazji płyty Petera Bjorgo wspomniałem o nowej płycie Dead Can Dance, a jeden z czytelników, komentując moje pisanie o gitarzyście Arcany, wspomniał też o nowym Dead Can Dance - że nie przypomina to pracy zespołowej, tylko, że każde z artystów przygotowało osobno swoją cześć "sztuki". Coś w tym chyba jest, bo mnie podobne myśli po głowie chodzą i nie bardzo dają się przekonać, żeby sobie poszły. A ja nawet posunąłbym się jeszcze dalej - dla mnie te nagrania sprawiają wrażenie, jakby były to odrzuty z ostatnich sesji nagraniowych obojga muzyków, do „Arc” i „The Black Opal”, a moim zdaniem obie były lepsze niż "Anastasis". No to po co to? For money, my friends, for money. Bycie kultowym zespołem z lat osiemdziesiątych to teraz fucha bardzo lukratywna, bo i rówieśnicy się powykruszali, a współcześni wykonawcy to jednak co innego, nie ta liga. Do tego fani dorośli, mają własne pieniądze, nie muszą już sępić kasy u starszych na płyty i koncerty, spokojnie mogą wydać na bilety po kilka stów - przykład, jak szybko rozeszły się bilety na warszawski koncert duetu. A ceny były słone. Może jestem niesprawiedliwy skupiając się na merkantylnej stronie tej imprezy pt. "Reaktywacja Dead Can Dance", może ta płyta naprawdę robiona była z potrzeby serca. Jednak im dłużej jej słucham, tym większe mam wątpliwości. Z drugiej strony co by nie powiedzieć o tej płycie, to nikt chały w świat nie puścił, bo wcale zła nie jest. Ale i dobra też nie. Tak pośrodku.
Zaczynają od wysokiego C - "Children of The Sun" jest bardzo dobre. Jednak to na razie koniec dobrych wiadomości, dopiero kilka piosenek dalej z drzemki budzi nas "Opium". "Return of The She-King" też może się podobać, bo po prostu jest ładne, a do tego wokalnie udzielają się oboje artyści (wow!), potem jest "All in Good Time", które trwa sześć minut, ale pomysłu starczyło na góra trzy. I to by było na tyle. Dobranoc państwu.
Reasumując – dwa utwory bardzo dobre ("Children of the Sun", „Opium”) jeden prawie bardzo dobry ("Return of the She-King"), jeden dobry, ale do połowy ("All in Good Time") i jeden niezły ("Amnesia"), pozostałe są i nic poza tym. No trudno narzekać na nadmiar bogactwa. Spory kawałek płyty taki bardzo nie bardzo. Zdecydowanie nie porywa. Właściwie nudzi. A muzyka Dead Can Dance zawsze wywoływała jakieś reakcje emocjonalne, zawsze tam gdzieś za serca ściskała, zawsze potrafiła gdzieś tam głębiej w nas sięgnąć – przy każdej płycie. Nawet DCD w nieco słabszej formie – „The Srpent’s Egg”, „Into The Labirynth”, „Spiritchaser” – tam zawsze coś się działo, lepiej albo gorzej, ale zawsze. Niestety spore fragmenty „Anastasis” są jakieś takie mdłe, bez wyrazu, jakby były owocem chłodnej kalkulacji, a nie prawdziwie twórczego natchnienia – kompletnie, absolutnie, całkowicie mnie nie ruszają. Gdzieś zginęły ten klimat, ta magia, którą zespół zaczarował sporą grupę słuchaczy prawie trzydzieści lat temu.
W całości, można powiedzieć, że jest na poziomie akceptowalnym. Ale uważam, że jest to ich najsłabsza płyta. Wydaje mi się, że nawet trochę niepotrzebna, równie dobrze mogłoby jej nie być. Nic nie wnosi do wizerunku grupy, a przy innych wypada dosyć blado, na takie niespecjalnie przekonujące 6 artrockowych gwiazdek, czyli ogólnie sluchalna. Jednak takim wykonawcom jak Dead Can Dance nie wypada nagrywać rzeczy zaledwie słuchalnych. Od nich mamy prawo wymagać więcej – jak od prymusa. Moim zdaniem każda płyta poniżej siedmiu gwiazdek z dużym plusem, jest ich porażką artystyczną. To nie jest wypusk jakichś patafianów, drących z nich, że aż krew idzie, tylko jest to wielkie Dead Can Dance, które przez ładnych kilka płyt, potrafiło wykreować dźwiękami swój własny świat i na te kilkadziesiąt minut nas tam zabrać.
Zupełnie inaczej słucha mi się „Anastasis”, niż na przykład „Spiritchaser”, czy „Into The Labirynth”(specjalnie wybrałem tutaj nie takie znowu bardzo udane albumy) – tamte słucham jako całość, to znaczy cały czas wiedziałem czego słucham i po co słucham. Przy tej najnowszej czasami mam wrażenie, że nie wiem, czego słucham, albo też i co gorsza , że w ogóle coś słucham. Więź między mną a tą muzyką nie zawsze daje się utrzymać. I to jest chyba największa wada tej płyty. Chyba jest za bardzo wyrachowana, nie do końca szczera. Przy tym rodzaju muzyki daje się to wyłapać. To oczywiście bardzo subiektywne odczucie, czy coś trąca odpowiednie struny naszej duszy, czy nie. W przypadku DCD zawsze tak było, przynajmniej jeżeli chodzi o moja skromną osobę. Przy okazji każdej płyty, nawet jak smędzili i nudzili, to ja wiedziałem, że smędzą i nudzą, że im serce tak podpowiada i jest to szczere. W przypadku „Anastasis” to nie wiem.
Nie spodziewałem się zbyt wiele po nowym Dead Can Dance, to i nie jestem zbytnio rozczarowany. Ale szkoda, że nie wypadli lepiej.