Hm… Zrobię copy->paste z recki poprzedniej płyty, zmienię tytuły, przestawię ze trzy słowa i dopiszę ze dwa zdania i obleci. Może nikt się nie zorientuje. Najważniejsze, żeby Naczelny nie skumał, bo po premii poleci. Ale on ma teraz w głowie tylko te swoje smocze łodzie i redakcja go nie obchodzi. Najwyżej przychodzi odespać zarwaną noc .
Nie, nie ma co robić obciachu sobie i firmie. To, że Hawkwind nagrywa od czterdziestu lat to samo, nie jest wcale powodem, żeby pisać im takie same recki do takich samych kolejnych płyt.
Powyższy tekst powstał z dwóch powodów – po pierwsze wierszówka piechotą nie chodzi, a dosyć trudno napisać w miarę długi i w miarę sensowny tekst o jakimś albumie Hawkwind, który nie będzie tylko szkolnym opisywaniem poszczególnych kawałków. Po drugie - w zasadzie to samo co po pierwsze, tylko bez kwestii merkantylnej, z rozwinięciem, że jest to zespół bardzo stały stylistycznie (w zasadzie gra to samo cały czas), któremu do tego bardzo rzadko zdarzają się rzeczy słabsze, bo słabe to chyba nigdy i nawet nie pozostawia większych możliwości, żeby trochę ponarzekać. A to pozwalałoby napisać trochę więcej. W zasadzie Hawkwind można tylko chwalić(*).
W ten o to sprytny sposób opędzlowałem z połowę recenzji i mogę spokojnie przejść do tzw. merituma, czyli „Onward”. Spośród innych płyt zespołu nie wyróżnia się niczym – od pierwszej do osiemdziesiątej drugiej minuty czysty żywy Hawkwind, ani na jotę nie odbiegający od tego, co wcześniej znalazło się na poprzednich albumach. Można powiedzieć, że „Blood of The Earth” było bardziej transowe, a „Take Me to Your Leader” bardziej rockowe, a „Onward” jest nieco bardziej elektroniczne i nastrojowe. Tylko, że to też żadna nowość nie jest, kilka podobnych krążków wcześniej już się ukazało – „Space Bandits”, „Electric Tepee”, „It Is the Business of the Future to Be Dangerous” (czyli cały początek lat dziewięćdziesiątych). Można też do tego towarzystwa zaliczyć, słabsze od tych trzech, „Church of Hawkwind”. Na szczęście „Onward” poziomem bliżej do tych z lat dziewięćdziesiątych, niż do o dekadę starszego Hawkwindowego Kościoła. A tak w ogóle co tu mamy – przede wszystkim dużo muzyki. Tak dużo, że trochę nie do ogarnięcia za pierwszym razem. Ale jest to album podwójny, to można między jednym a drugim krążkiem zrobić sobie przerwę na piwo i przemyślenia (na przykład, jakim cudem i kto zrobił z gladiatora Piszczka, postrachu wszystkich lewoskrzydłowych Bundesligi, sennego koszmaru Franka Ribery, jakieś smętnie przemieszczające się po boisku indywiduum, które wszyscy w murawę wkręcali). Co najważniejsze, ilość przechodzi w jakość. Trudno mi wyróżnić coś specjalnie, bo to w całości bardzo równy materiał - na pierwszej płycie pewnie pierwsza czwórka, w tym nowa wersja „Death Trip”. Drugi krążek może jest oczko słabszy, ale tam jest najlepszy na całym „Onward” „Flowering The Rose”(pod koniec przypomina „Damnation Alley”) i sama końcówka też jest mocarna. Co również ważne – nie jest to wcale monotonne, a wprost przeciwnie, materiał jest, jak na Hawkwind, bardzo zróżnicowany. Oczywiście, że jest dużo takich klasycznych hawkwindowskich numerów w stylu „jebudu i lecimy”, jednak dosyć często spotykamy też gitarowe ballady, czy elektroniczne impresje. Bardzo udany kawałek muzyki.
Z każdym kolejnym odsłuchem nabieram przekonania, że jest to najlepsza płyta Hawkwind od jakichś 20 lat.
(*) - Chyba, że ktoś nie jest fanem Hawkwind. Ale ponoć to już można leczyć.