Deep Space Nine (czyli hawkwindowy suplement koncertowy): odcinek (4 z 5)
Dyżur na szmacie odbębniony. A że niedokładnie to inna sprawa. Jak Naczelny przyjdzie na inspekcję i przejedzie palcem po półce pokazując jaki jest brudny, to zapewne przyjdzie mi na myśl cytat Jose Saramago z "Historii Oblężenia Lizbony" („jak se wsadzi go w tyłek to będzie jeszcze brudniejszy”). Zresztą na usprawiedliwienie mogę powiedzieć, że dudniący w słuchawkach podczas sprzątania „Yule Ritual” działał szczególnie dekoncentrująco podczas wykonywania tej przyziemnej czynności...
Jak już wspomniałem przy okazji recenzji „Spacebrock” i „Take Me To Your Leader” impreza urodzinowa zespołu w Brixton Academy skończyła się wielką zadymą, a kapitan Brock chcąc zapewne zbagatelizować to wydarzenie postanowił dwa miesiące później zrobić następny koncert, tym razem urodzinowo-noworoczny. Jednak tym bardziej sam dobrał sobie ludzi mogących wziąść udział jako ‘solenizanci’. Całość odbyła się z mniejszym rozmachem, w mniejszej sali i nie z tak wyczekiwaną otoczką (zważywszy, że występ w Astorii był organizowany z niemałym pośpiechem), ale tym razem obyło się bez awantur i bez przeszkód, aby upamiętnić rzeczony występ stosownym wydawnictwem koncertowym.
Na „Yule Ritual: London Astoria 29.12.00” też pojawiło się kilku starych znajomych. Tim Blake, Harvey Bainbridge, Simon House, Michael Moorcock... Może lista nie tak imponująca jak ta sprzed dwóch miesięcy, jednak co by nie mówić są to osobistości, które odcisnęły swoję piętno na hawkwindowej twórczości (i odwrotnie) i chociażby ze względu na ich wkład warto wspomnieć o tymże wydawictwie chociażby słowem.
Od strony wykonawczej koncert może się podobać, choć... nie do końca czuć, że to koncert. Publiczności występ chyba się podobał. Mówię „chyba”, gdyż rzadko ją słychać. Bynajmniej nie ze względu na brak reakcji, ale dziwną formę rejestracji nagrań. Oklaski słychać rzadko, a jeśli już to bardzo ciche i jakby w tle. Tak więc tej atmosfery wielkiego muzycznego święta nie do końca tutaj czuć...
Przejdźmy teraz do samej muzyki, gdyż w końcu ona jest najważniejsza.
Wykonawczo całość wypada więcej niż dobrze. Wprawdzie niektóre utwory brzmią zdecydowanie bardziej surowo, aniżeli ich wersje studyjne, jednak nie zawsze końcowy efekt należałoby określić jako zawód. „Levitation” ma wprawdzie bardziej ‘spłaszczony’ przewodni riff, ale już syntezatorowa impresja w środku kompozycji podnosi wartość całości im plus. Również „Spirit Of The Age” nie ma siły oryginału, ani nawet poziomu odegrania na „Live Seventy Nine”, jednak ten charakterystyczny pęd i dramaturgia sprawiają, że również wersji na „Yule Ritual” świetnie się słucha.
Fajnie, że sięgnięto do pokaźnej i bogatej skarbnicy przeszłości zespołu. Odegrano tu całą masę mniej lub bardziej znanych klasyków. Ciekawie zabrzmiały kawałki Hawklords („Freefall”, czy rozpędzony „Flying Doctor”), niespodziankami były wersje „Space Is Deep” (z fajnym, nieco kameralnym klawiszowym wstępem), czy „Hurry On Sundown” z wczesnego okresu działalności kapeli. Niezwykle dramatycznie - by nie rzecz, że demonicznie – zabrzmiały również melorecytacje Michaela Moorcocka, który specjalnie na tę okazję połączył się telefoncznie z zespołem ze swojej posiadłości w Teksasie („Warrior On The Edge Of Time”, „Sonic Attack”).
Najlepszymi fragmentami są jednak „Angels Of Death”, rozwinięty o niesamowitą solówkę saksofonową (umiejętnie imitującą słynne „szmery” Nika Turnera), „Lighthouse” Tima Blake’a, odegrany w jeszcze bardziej wciągającej i powalającej wersji niż ta na „Live Seventy Nine”, „Damage Of Life”, który dzięki skocznemu wstępowi i partii fletu nabrał bardzo swojskiego charakteru oraz niesamowita transowa jazda na samo zakończenie występu złożona z połączonych tematów klasycznego „Hassan-I-Sahba” z płyty „Quark, Strangeness and Charm” oraz „Space Is Their (Palestine)” z krążka „It Is The Business Of The Future To Be Dangerous”.
Wykonawczo? Perfekcja, chociaż – jak już wspomniałem wyżej - nie do końca czuć atmosfery koncertu. Brzmi toto bardziej jak garażowe „Hawkwind Plays Hawkwind”. Niemniej poszczególne kawałki wypadają świetnie, a całość ani przez chwilę nie nuży. Oto chodzi i stąd siedem gwiazdek!
W następnym (i ostatnim) odcinku koncertowego suplementu: „Spaced Out In London”