Choć zwykle piękna i emocjonalna muzyka broni się sama i nie potrzebuje kontekstu, niemniej w przypadku najnowszego solowego dzieła Józefa Skrzeka trudno uciec od bolesnej historii, jaka stoi za tym dziełem. Splotu wydarzeń, które przyczyniły się do powstania Non Omnis Moriar. A przybliża je na kartach płytowej książeczki Henryk E. Malinowski w słowach spisanych podczas tegorocznej Wielkanocy… Ta płyta jest zatem swoistym muzycznym pomnikiem stworzonym dla jego nastoletniego syna, Maximilliana, który po pięciu latach walki ze złośliwym nowotworem mózgu, odszedł w wieku ledwie 16 lat. A był dzieckiem wielu talentów, poliglotą znającym sześć języków, mającym absolutny słuch, grającym na instrumentach i tworzącym pierwsze muzyczne szkice… Malinowski nie chcąc, aby po jego ukochanym synu pozostał tylko granitowy pomnik zwrócił się z prośbą do Józefa Skrzeka (z którym wcześniej się nie znał) o stworzenie albumu upamiętniającego jego syna. I ku jego zaskoczeniu (sam traktuje to w kategorii cudu) ten legendarny muzyk, multiinstrumentalista i lider SBB nie odmówił. Tak powstał album, którego tytułowa łacińska sentencja autorstwa Horacego, Nie wszystek umrę… została w piękny sposób dopełniona przez ojca tymi słowami: nie chcielibyśmy umrzeć i zniknąć tak bez śladu, jakbyśmy nigdy nie istnieli… bo jesteśmy tym, co po nas pozostanie po śmierci.
Józef Skrzek tworząc ten niespełna godzinny album, wpisany w dwadzieścia utworów, inspirował się szkicami samego Maxa, które zresztą są wplecione w strukturę wybranych nagrań. Ale artysta sam doskonale czuje taką muzyczną materię, mając wszak bagaż kilkudziesięciu solowych wydawnictw, które zainaugurowała płyta Pamiętnik Karoliny. A niedawno muzyk zapisał dla potomności niezwykły koncert poświęcony jego zmarłej żonie, Alinie [Odyseja miłości – Live at NOSPR, (2023)]
Cóż my tu zatem mamy? Przede wszystkim album niezwykle smutny, wręcz elegijny, zbudowany często z kameralnych, subtelnych i melancholijnych brzmień. Brzmień fortepianu, organów piszczałkowych, czy syntezatora Minimoog. Ale to tylko fragment obrazu tej płyty. Bo obok – dla przykładu – takiego zwiewnego i nostalgicznego Preludium, mamy partie chóru Politechniki Śląskiej pod dyr. Tomasza Giedwiłło w Samotności, Nieskończoności, Harmonii i Oczekiwaniu, oraz wokalne figury sopranistki Kariny Trapezanidou-Skrzeszewskiej w Trenie IV i Trenie (w tym pierwszym artystka śpiewa słowa bolesnego utworu Jana Kochanowskiego napisanego po śmierci córki Urszuli; w tym drugim prezentuje już wokalne formy bez słów). Ponadto, między te instrumentalne i wokalne kompozycje wplecione są archiwalne nagrania mówiącego małego Maxa, co tylko wywołuje u odbiorcy jeszcze większe emocje. Nie sposób też nie wspomnieć o Motywie, głównym temacie promującym ten album, pojawiającym się tu zresztą dwukrotnie. Za pierwszym razem w bardzo ascetycznej, za drugim w brzmieniowo rozbudowanej wersji. To przepiękny melodyczny temat potrafiący chyba skruszyć każde serce. Wielobarwna i różnorodna, choć przede wszystkim zmuszająca do zamyślenia płyta. Rozpoczęta i zakończona zresztą modlitwą…