ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Hawkwind ─ Hawkwind w serwisie ArtRock.pl

Hawkwind — Hawkwind

 
wydawnictwo: United Artists 1970
 
1.Hurry On Sundown [4:50]
2.The Reason Is? [3:31]
3.Be Yourself [8:07]
4.Paranoia, Part I [1:05]
5.Paranoia, Part II [4:11]
6.Seeing It As You Really Are [10:42]
7.Mirror Of Illusion [7:09]
 
Całkowity czas: 39:35
skład:
Dave Brock - śpiew, gitara prowadząca
Nik Turner - saksofon, flet
Dik Mik - syntezatory, efekty elektroniczne
Huw-Lloyd Langton - gitara prowadząca
Terry Ollis - instrumenty perkusyjne
John A. Harrison - gitara basowa
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,2
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,1
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,2
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,1
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,2
Arcydzieło.
,3

Łącznie 11, ocena: Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
 
 
Ocena: 7 Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
20.03.2012
(Recenzent)

Hawkwind — Hawkwind

“Space: the final frontier. These are the voyages of the starship HAWKWIND. Its mission: to explore strange new worlds, to seek out new life and new civilizations, to boldly go where no man has gone before.”

W redakcji rozgorzała na dobre dyskusja na temat zawartości działu ‘Kanon’. Propozycji było bez liku, każdy miał swoje, mniej lub bardziej pasujące innym redakcyjnym współplemieńcom. „A może Hawkwind?” – rzuciłem. Moja propozycja została - ku memu zaskoczeniu - przyjęta bez większego sprzeciwu. „Fajnie, tylko niestety brakuje u Nas najbardziej reprezentatywnych dzieł Hawkwinda” – usłyszałem. W tym momencie rzuciłem się niczym szczerbaty na suchary i wyrywając się niczym znający odpowedź na każde pytanie szkolny kujon z ławki podniosłem łapkę powiedziałem „Ja!!!!!!!, Ja to zrobię!!!!”. Co więcej, w mojej zgubnej nadgorliwości zadeklarowałem się, że zajmę się lwią częścią twórczości kapitana Dave Brocka i jego załogi z Gwiezdnej Floty. Jednak po chwilowej euforii odezwał się mój wewnętrzny głos rozsądku. „Wiesz, ile tego jest? Prędzej Krystynka przestanie się samoistnie przewracać na boisku, gdy ktoś przebiegnie obok niego w odległości mniejszej niż dwa metry, niż ty uporasz się z dyskografią Hawków w jednym żywocie!!!!”

Co prawda, to prawda. Przez ponad cztery dekady muzyczno-kosmicznych wojaży zespół dorobił się przeogromnej dyskografii. Jeśli policzyć wszystkie wydawnictwa zarówno te oficjalne, nieoficjalne, (mniej lub bardziej autoryzowane przez samych zainteresowanych) koncertówki jak i przynajmniej te najwazniejsze pozycje tzw. alumni zespołu to zapewne ich ilość zabarykadowałaby niejedną piwnicę (na pewno ja miałbym problem ze swobodnym poruszniem po mojej piwnicy w naszym ‘zabytkowym’ bloku w Gdyni, będącym dziełem architektury budowniczych ery gierkowskiej). Tak więc wybranie tych najważniejszych pozycji stanowi nie lada wyzwanie. Ale skoro cierpi się na nadpobudliwość, brak dania sobie chwili na zastanowienie i problemy z trzymaniem języka za zębami to teraz się ma za swoje...

Tak więc dziś: odcinek 1

Dla mnie Hawkwind zawsze będzie się kojarzył z wtorkowymi wieczorami jakieś ponad 15 lat temu, kiedy to o punkt 22-giej włączało się RH Kontakt i wyczekiwało na godzinną audycję Bartka Chacińskiego. To on zaraził mnie nie tylko ‘hawk-phobią’, ale pomógł odkryć wiele nieznanych około-progresywnych rzeczy. Niestety idylla nie trwała długo. Rozgłośnia Harcerska zmieniła właściciela, a co za tym poszło, również profil na (jak łatwo się domyśleć) bardziej niż gówniany i zamiast fajnych - odkywanych przez mnie wówczas po raz pierwszy - progresywnych dźwięków (chociaż nie tylko; w tamtych pięknych czasach RH Kontakt serwował wiele bardzo autorskich audycji przeróżnej maści, promujących najróżniejsze – i zazwyczaj niekomercyjne – rejony muzyczne) ‘uraczono’ słuchaczy miksem pseud-alternatywnego i sieczko-popowego łomotu mogącego stanowić jedno z bardziej wyszukanych i bolesnych narzędzi terroru i tortur dla oprawców reżimu pokroju takiego jakim odcisnął swoje piętno na historii Dominikany Rafael Trujillo*.

Niemniej wspomień czar pięknych czasów pozostał... OK, znów jest nie na temat. Miało być o Hawkwind...

Początki historii zespołu datują się w okolicach roku 1969, kiedy to Dave Brock z Mickiem Slattery’m zakładają formację Famous Cure. Rok powstania wydaje się być zupełnie nieprzypadkowy... Nie mam tutaj na myśli złotych czasów hippisów, psychodelii i luźnego eksperymentowania z substancjami najprzeróżniejszego rodzaju (choć to zapewne też odcisnęło swoje piętno na zespole); chodzi mi bardziej o dzień w którym to Apollo 11 ląduje w lipcu tegoż roku na Księżycu. Kto wie czy to właśnie nie to  miało miało wpływ na obrany kierunek i kultywowanie tej całej ‘kosmicznej’ otoczki wokół zespołu...

Po kilku perturbacjach z kilkukrotnymi zmianami nazw włącznie (kolejno formacja nazywała się m.in. Group X i Hawkwind Zoo) i z pomocą kilku życzliwych zespołowi osób takich jak legendarny prezenter BBC – John Peel, czy gitarzysta The Pretty Things – Dick Taylor (który notabene załatwił grupie kontarkt płytowy z United Artists) chłopaki wchodzą do studia i bez rozgłosu nagrywają pierwszą płytę.

„Hawkwind” wypełnia 7 kompozycji (jeśli ‘rozbijemy’ przedzielony na dwie części utwór „Paranoia”). Może to jeszcze nie hawkwindowa klasyka w czystej postaci, ale na pewno niesmowita uwertura i przedsmak tego do czego załoga Brocka była (zarówno z – jak i bez – pomocy środków stymulujących) przez kolejne dekady zdolna.

Otwierający płytę „Hurry On Sundown” (ponad dwie dekady później chętnie wykonywana na koncertach przez grupę Kula Shaker) to w sumie pioseneczka. Fajny akustyczny wstęp, momentami lekko psychodeliczny, po kilku sekundach przechodzący w niemalże folkowy. Do tego partia harmonijki i dość luźny rytm. Pomyślelibyście, że ci sami kolesie, którzy uraczą wkrótce nas odlotami pokroju „You Shouldn’t Do That” zafundują nam coś takiego? A jednak.

Na tym jednak żarty się kończą. Mroczne, deliktane dźwięki gongu, złowrogie ‘pojękiwania’, świdrujące efekty... To „The Reason Is?” będący wprowadzeniem do tej ważniejszego części płyty. Ten sennie snujący się klimat zostaje jednak brutalnie przerwany ostrym gitarowym przejściem w „Be Yourself”. Tutaj już mamy zdecydowanie bardziej szaloną jazdę. Nieco piosenkowe pierwsze dźwięki są tylko złudnym wstępem, gdyż po niespełna minucie utwór zmienia tempo na bardzo szybkie, będące niczym więcej jak podkładem pod improwizowane solówki kolejno: Nika Turnera na saksofonie, a potem Langtona na gitarze. Środkowa część ma niesamoity pęd. Aż strach sobie wyobrazić do jakich rozmiarów „Be Yourself” potrafiłbyć rozciągnięty na koncertach, zwłaszcza gdy panowie ‘pomagali’ swoim wenom improwizacyjnym różnymi (jak się łatwo domyśleć: nielegalnymi) substancjami.

Oparty na basowym wstępie „Paranoia, Part I” ma coś z bolera. Ten sam (bądź podobny) motyw kolejno dublowany jest przez kolejne instrumenty. Druga część utworu jest tylko odrobinę inna; znów początek utworu prowadzi gitara basowa, dochodzi snujący się - niczym  pojękiwania zombie - wokal Brocka, kolejne instrumenty dołączają się do głównej linii utworu swoim brzmieniem potęgując tylko wrażenie grozy i tajemniczości.

Najdłuższy na płycie „Seeing It As You Really Are” jest dla mnie pierwszym wielkim klasykiem zespołu i utworem troszkę zapomnianym i niedocenianym. Dla mnie zawiera on w sobie wszystko to co dojrzały styl zespołu prezentował na późniejszych wydawnictwach. Jest ten niesamowity ‘kosmiczny’ polot (z ciężkim ‘dychaniem’ a la Lord Vader we wstępie), jest świetnie wytworzony psychodeliczny klimat (gratka dla fanów Pink Floyd ery „Saucerful Of Secrets”), jest umiejętne stopniowe budowanie napięcia, naberające coraz szybszego tempa podparte do tego świetną gitarową solówką i - tymi charakterystycznymi na kolejnych płytach - saksofonowymi „szmerami” Nika Turnera.

Na koniec zafundowano nam „Mirror Of Illusion”, kolejną pioseneczkę, która wraz z „Hurry On Sundown” spina całość. Podejrzewam, że był to zamysł jak najbardziej świadomy. Tak, aby na sam koniec dać słuchaczowi kilka minut wytchnienia, uraczając go troszkę łagodniejszymi dźwiękami, nie grzeszącymi przesadną ambicją. Niemniej fajny rytm i ciekawa linia melodyczna sprawiają, że nóżka samoistnie zaczyna tupać w rytm utworu.

Płyta sukcesu jako takiego nie odniosła, jednak pozwoliła grupie zaistnieć głównie na scenie undergroundowej. Jednak zrobiło się o zespole na tyle głośno, aby pozwolić wytwórni patrzeć na przyszłość Hawkwind w jaśniejszym barwach. Nie rozczarowali się. Sukces miał nadjeść już wkrótce...

W następnym odcinku: „W poszukiwaniu Spocka.... przepraszam.... Brocka...... znaczy się Kosmosu”, czyli gdzie ukryć heroinę, aby policjanci robiący naloty na garderoby muzyków Hawkwind jej nie znaleźli.

 

 

*zainteresowanych odsyłam do powieści pt.„Święto kozła” Mario Vargasa Llosy, chociaż co nieco bardziej wrażliwym osobnikom zdecydowanie odradzałbym lekturę tej książki ze względu na dość sugestywne opisy okrucieństw.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.