ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Hawkwind ─ Astounding Sounds, Amazing Music w serwisie ArtRock.pl

Hawkwind — Astounding Sounds, Amazing Music

 
wydawnictwo: Charisma Records 1976
 
1.Reefer Madness [6:03]
2.Steppenwolf [9:46]
3.City of Lagoon [5:09]
4.The Aubergine That Ate Ragoon [3:37]
5.Kerb Crawler [3:45]
6.Kadu Flyer [5:07]
7.Chronoglide Skyway [5:04]
 
Całkowity czas: 38:31
skład:
Dave Brock - gitara prowadząca, syntezatory, śpiew
Robert Calvert - śpiew prowadzący
Nik Turner - saksofony, śpiew
Simon House - skrzypce, syntezatory
Simon King - bębny, instrumenty perkusyjne
Alan Powell - bębny, instrumenty perkusyjne
Paul Rudolph - gitara basowa
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,0
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,2
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,2
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,0
Arcydzieło.
,0

Łącznie 4, ocena: Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
 
 
Ocena: 6 Dobra, godna uwagi produkcja.
20.04.2012
(Recenzent)

Hawkwind — Astounding Sounds, Amazing Music

Kosmicznej sagi odcinek 6: remont silników plazmowych i kolejna wymiana oficerów pokładowych

 

“Spock, you haven't changed a bit. You're just as warm and friendly as ever." - McCoy

"Nor have you, Doctor, as your continued predilection for irrelevancy demonstrates." - Spock

 

Dotychczas w szeregach załogo okrętu Hawkwind działo się wiele. Ćpanie, policyjne naloty, impreza pełną parą i do tego tworzenie kawału dobrej muzyki. O regularnych wymianach oficerów pokładowych już nie wspomnę, co akurat w przypadku tego zespołu było normą. Zresztą jakby w studiu spotkali się ci sami ludzie co nagrywali poprzednią płytę byłoby dziwne... Jednak tym razem lawina wydarzeń musiała zaskoczyć samego kapitana Brocka. Pierwszym członkiem załogi, który musiał opuścić pokład był nieodżałowany Lemmy. Cała afera polegała na tym, że basista został złapany na granicy amerykańsko-kanadyjskiej z białym proszkiem. Początkowo podejrzewano, że była to heroina jednak ostatecznie okazało się, że pan Kilmister miał przy sobie amfetanimę, za której przemyt kara była niewspółmiernie mniejsza, aniżeli za posiadanie ‘heleny’. Zanim sprawa się wyjaśniła kapitan po konsultacjach z resztą załogi postanowił nieelegancko pozbyć się komandora Lemmy’ego, gdyż nie chciał narażać na szwank prestiżowego tournee i imienia Federacji. Decyzję samemu zainteresowanemu ogłosił saksofonista Nik Turner. Tak więc Lemmy spakował manatki i wrócił na Wyspy. Pomimo początkowego – i utrzymywanego przez wiele lat – żalu w dniu dzisiejszym pan Kilmister wciąż chętnie opowiada anegdoty ze swoich czasów bytności w Hawkwind. Przy okazji wielu wywiadów można było przeczytać m.in. o tym jak to znalazł się w zespole pomimo tego, że w życiu nie miał gitary basowej w ręku (‘wkręcił’ go w to Del Dettmar), o pierwszej próbie, gdy spytał się o to w jakiej tonacji ma zagrać odpowiedziano mu jedynie słynne „narób trochę hałasu w E” , o tym, że zaśpiewał w „Silver Machine” tylko dlatego, że „jako jedyny nie śpiewał na próbach tego pierdolonego kawałka i jak go rejestrowali wypadło na niego” , a odpowiadając o kulisach samego zatrzymania na rzeczonym przejściu granicznym stwierdził, że jego błąd polegał jedynie na tym, że tym razem wyjątkowo był na haju i najzwyczajniej w świecie prochy słabo ukrył. Cóż, cały Lemmy... Zresztą nie wyszedł na tym wszystkim najgorzej. Po powrocie do kraju założył swój własny zespół Bastards, który był protoplastą Motörhead... Co więcej przy okazji koncertu urodzonowego z okazji 30-lecia założenia Hawkwind w Brixton Academy w 2001 roku bawił się na scenie bardziej niż przednie...

Drugą osobą, która wymeldowała się z pokładu okrętu była Stacia. W jej przypadku sprawa była troszkę mniej złożona. Uatrakcyjniająca występu zespołu tancerka najzwyczajniej w świecie wyszła za mąż i postanowiła skupić się na życiu rodzinnym.

Do tego kolejnym wydarzeniem, który należałoby odnotować w dzienniku pokładowym to zmiana wytwórni (z United Artists na Charismę) oraz managementu, z okazji czego zespół narobił sobie sam bigosu, ale o tym nieco więcej przy innej okazji...

Niemniej odnalazł się hawkwindowy Spock, czyli Robert Calvert, który - po tym jak zdał sobie sprawę, że jako solista zawrotnej kariery nie zrobi - z miłą chęcią powrócił na mostek kapitański (co również okaże się brzemienne w skutkach w negatywnym tego słowa znaczeniu, ale o tym również przy innej okazji...). Pozostała część załogi pozostała bez zmian i wraz z nowym basistą (Paulem Rudolphem) ekipa nagrała i wydała „Astounding Sounds, Amazing Music”.

Nowa płyta różni się od swojej poprzeniczki z stopniu większym, niż kryjącym się pod pojęciem „troszkę”. Zniknęła pompatyczność, podniosłość oraz bogactwo brzmienia. Zamiast tego otrzymaliśmy zestaw utworów dość prostych, konkretnych i (w przeważającej większości) dość motorycznych.

Już otwierający całość „Reefer Madness” zapowiada zmiany. Aranżacja utworu jest niewyszukana z dominującą rolą (trzeba przyznać, że ciekawie odegranego) prowadzącego riffu. Do tego śpiew (a w dalszej części melorecytacja) Calverta i nieco barowa partia fotrepianu pojawiająca się tu i ówdzie. Wprawdzie w drugiej części kompozycji pojawia się kilka syntezatorowych wariacji oraz improwizowana solówka saksofonowa, jednak patrząc przez pryzmat całości stwierdzić należy, że zespół znów nas zaskakuje i słyszymy coś – w sumie - nowego.

„Steppenwolf” jest - przez niemal całe blisko dziesięć minut swojego trwania – prowadzony dość leniwie, zarówno w swoim tempie jak i gitarowej partii Brocka oraz w śpiewie Calverta. Nie ma tutaj zbyt wielu przejść (ta najbardziej znacząca to ta w okoliach czwartej minuty trwania, gdzie pojawia się świetne, dość zwiewne skrzypcowe solo Simona House’a), a sama kompozycja brzmi dość płynnie i sprawia wrażenie dość przemyślanej.

„City Of Lagoon” brzmi we wstępie dość... funkowo (!) głównie za sprawą sekcji rytmicznej i dość luźnej parti klawiszy we wstępie. Do tego dochodzi delikatna, nieco claptonowo-gilmourowa gitara. Wprawdzie po chwili pojawia się fajne – brzmiące zdecydowanie bardziej psychodelicznie – syntezatorowe tło, tworzące jak najbardziej pożądany hawkwindowy nastrój jednak jako całość „City Of Lagoon” jest kolejnym przeskokiem z wyszukanych aranżacji, którymi się tak zachwycaliśmy na „Warrior On The Edge Of Time”, do – w sumie – dość prostych i nieskomplikowanych form.

Podobnie jest również w „The Aubergine That Ate Rangoon”, gdzie nawet pomimo perkusyjnych ‘połamańców’, nieco transowej partii syntezatorów, (znów) improwizowanej partii saksofonu oraz ciekawych efektów dźwiękowych znów ma się wrażenie, że utwór jest z założenia prostszy.

„Kerb Crawler” jest chyba największą niespodzianką na płycie. Wprawdzie początek nie jest w ogóle zaskakujący; mocny riff, szybko prowadzone tempo (znane chociażby z „Kings Of Speed”), ale pojawienie się żeńskich - brzmiących niemal soulowo - chórków w refrenie jest kolejnym elementem układanki, dla którego na kilku poprzenich płytach zapewne nie byłoby miejsca.

Nie inaczej jest w „Kadu Flyer”, gdzie prosta partia fortepianu miesza się z nieskomplikowanym rytmem, jednak linia melodyczna utworu jest najciekawszą częścią kompozycji i jest chyba czynnikiem najbardziej łączącym ten utwór z dokonaniami z chociażby „Hall Of The Mountain Grill”. Tutaj (w przeciwieństwie do kilku poprzednich utworów) wprowadzono ciekawe fragmenty muzyczne (rozstrojony sitar, saksofonowe solo przywodzące na myśl debiutancką płytę zespołu), które stworzyły - nawet chociaż przez chwilę - to poczucie kontrolowanego hawkwindowego chaosu, którego (nie ma co się oszukiwać) trochę tutaj brakuje.

Również wieńcząca całość ciekawie zaczynająca się syntezatorowa impresja w „Chronoglide Skyway” zdaje się przywoływać chwilami ducha ‘starego’ Hawkwinda jednak wraz z wejściem sekcji rytmicznej napięcie zdecydowanie opada. Na szczęście nieco ‘schowane’ saksofonowe ‘szmery’ i solówka gitarowa wyrównują troszkę proporcje i  wydawać się może, że jednak w sumie nie jest tak najgorzej.

„Astounding Sounds, Amazing Music” nie jest płytą złą. Jest po prostu inną. Takie wygładzenie brzmienia i zagubienie gdzieś tej spontaniczności to główny zarzut tego wydawnictwa. Jednak nawet pomimo kilku nowych elementów, które wkradły się w brzmienie zespołu czuje się, że to nadal jest Hawkwind. Troszkę inny, troszkę bardziej przystopowany w swoim pędzie, ale mimo wszystko wciąż ten sam Hawkwind, który kochamy. Na szczęście na następnej płycie będzie już o wiele lepiej....   

W następnym odcinku: jaki wpływ miał Albert Einstein w hawkwindową teorię kwantową

 

 

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.