Kolejna płyta Magnum w ramach przygotowań do ich pierwszego koncertu w Polsce. Przynajmniej mam powód, żeby napisać o zespolę, który bardzo lubię.
Debiut został zauważony i odniósł pewien sukces, ale „Magnum II” padło. Nie wiedzieć czemu, bo to też była bardzo dobra płyta. Chcąc w jakiś sposób zdyskontować powodzenie debiutu i zrekompensować sobie porażkę drugiej płyty postanowiono wydać album koncertowy. Zapakowano na plastik nagrania, których dokonano 15 grudnia 1979 w londyńskim klubie Marquee. Właściwie wydano dwie płyty z materiałem z tego koncertu – w marcu 1980 roku EPkę „Live at The Marquee”, a kilka tygodni później album zatytułowany „Marauder” – utwory na obu wydawnictwach były całkiem różne. Obie płyty odniosły spory sukces, który pomógł zespołowi ugruntować swoją pozycję na brytyjskim rynku i dał czas na nagranie następnej płyty.
Nagrywać żywca raptem po dwóch albumach studyjnych? Niespecjalnie często się tak robi, trzeba mieć poważny powód. A jak już wspomniałem wcześniej – powód był. Jednak co innego chcieć, a co innego móc. Magnum było już zespołem dobrze otrzaskanym na scenie, z opinią porządnego wymiatacza. A setki koncertów przekładały się też na całkiem liczną i wierną publiczność. No i na doświadczenie. A to dla każdego rockowego bandu, opierającego swoja popularność na występach na żywo – rzecz bezcenna.
Magnum miało wszystko, żeby zaprezentować się słuchaczom w wersji koncertowej i wydanie tak szybko płyty koncertowej nie było jakimś żadnym nadużyciem artystycznym. A na pewno było dobrym pomysłem. „Marauder” jest raczej krótki – raptem osiem utworów, nieco ponad trzydzieści pięć minut. To dosyć skromny wymiar czasowy. „Under A Blood Red Sky” U2 trwający mniej więcej tyle samo jest uważane za mini longa. Ale jak to kiedyś trafnie zauważył doktor Marcinkiewicz – płyta ma taki status, jak sobie wykonawca określi. Magnum taktują „Maraudera” jako pełnoprawny długograj koncertowy – ich prawo. Co by nie powiedzieć – fajna płyta. Przede wszystkim zespół już dokładnie określa się jako hard-rockowy z progresywnymi ciągotami, a nie ciężej grający prog-rockowy. Co prawda na osiem utworów tylko dwa są z debiutu, a sześć z „Magnum II”, ale właśnie te dwa są najlepsze. Koncertowa wersja „In The Beginning” nie jest może tak subtelna jak studyjna, ale za to bardzo dynamiczna, nawet porywająca. Finałowy „Lords of Chaos” kończy „Maraudera” równie efektownie, jak „Kingdom of Madness”. Reszta to też nie są żadne wypełniacze, tylko porządne rockowe numery – chyba najlepsze wrażenie robią „So Cold the Night”, „Reborn” i "If I Could Live Forever". Całość – niespecjalnie długi, ale efektowny i dynamiczny rockowy żywiec.
No i na tym pochwały się kończą. Bo od strony edytorskiej jest niespecjalnie – jakość techniczna nagrań raczej bootlegowa – surowizna prosto z konsolety (co ma swoje zalety), do tego między wszystkimi utworami przerwy, każdy kończy się wyciszeniem, co nie specjalnie dobrze wpływa dramaturgię koncertu. Szczególnie takie krótki „The Battle” wypada w tej sytuacji jakby trochę wyrwany z kontekstu. I tutaj dochodzimy do genezy tego albumu. Mam bardzo uzasadnione podejrzenie, że jest to nieślubne dziecko pośpiechu i przypadku, a mamona jest jego matka chrzestną. Jak wspomniałem wcześniej, w marcu 1980 ukazała się EPka, „Live at Marquee” z materiałem pochodzącym z tego samego koncertu. Ukazała się i odniosła spory sukces. I żeby go zdyskontować, wykorzystując sprzyjającą koniunkturę na szybko zmontowano jeszcze dużą płytę i szybko pchnięto na rynek, licząc, że też się konkretnie sprzeda. Rachuby się sprawdziły, sprzedawała się dobrze. Co wskazuje na taki przebieg wydarzeń – po pierwsze EPka i album mają zupełnie inny repertuar, jakby „Marauder” był uzupełnieniem „Live at The Marquee”. Po drugie – EPka jest dużo lepiej zrealizowana, nie ma przerw między utworami i wydaje się, że wokale są poprawiane w studiu. Lepiej zrealizowana, bo był czas. Na obróbkę „Maraudera” już specjalnie nie było. Po trzecie – na EPce są lepsze utwory – jakby specjalnie na ten krążek wybrano samo gęste, przede wszystkim „Kingdom of Madness” i „All of My Life” – oba w rewelacyjnych, wymiatających wersjach. Może nie mam racji, o to jak było naprawdę, trzeba się zapytać Clarkina albo Catleya. Mariusz, będziesz, zapytaj. W każdym razie dopiero zestaw long plus EPka dawał pełniejszy obraz, jak to sobie Magnum na scenie radzi. Obecnie CD „Marauder” zawiera „Maraudera” właściwego, EPkę „Live at The Marquee” i kilka nagrań z amerykańskiego tournee z 1982 roku – trochę tak ni przypiął ni wypiął, ale mogą być, bo fajne są (pochodzą z albumu „Invasion”).
Mimo wszystko warto, bo to jest bardzo uczciwy, rockowy żywiec. Taki korzenny, soczysty, mięcho. A w zestawie z EPką jest to już bardzo dobry rockowy żywiec. Trochę tych koncertowych Magnum znam, z obrazkami i bez, i na pewno słyszałem ich grających lepiej, ale nie jestem pewien, czy z taka samą energią i entuzjazmem, jak wtedy, w grudniu 1979roku, w Marquee.