Moja pierwsza reakcja była taka – Najlepsza płyta od czasów „Moving Pictures”!
A teraz muszę się z tego częściowo wycofać. Ale tylko częściowo.
Teraz z nieco chłodniejszą głową powiedziałbym, że jest to powrót do tej bardzo wysokiej formy z końca lat siedemdziesiątych i pierwszej połowy osiemdziesiątych. A które krążki z tamtych czasów są lepsze, czy gorsze od „Clockwork Angels” – to już trudno mi powiedzieć, kwestia gustu. Osobiście pod pewnymi względami przypomina mi „Grace Under Pressure” – sporo fajnego grania, ale trochę mniej fajnej muzyki. Za to muzycznie mógłby być to przejściowy album między Hemisferami a „Moving Pictures”, albo „Permanent Waves”.
Można by tą płytę podzielić na dwie części – „właściwą”, do „Seven Cities of Gold” i „bonusy”, czyli od „The Wreckers” do końca. Dlatego taki podział, bo w dość wyraźny sposób przebiega między nimi muzyczna granica. Utwory z pierwszej części mają bardziej złożoną strukturę, są bardziej „progresywne”, a te, jak je nazwałem – bonusy, to klasyczne rushowe rockowe „przeboje”. I ta część podoba mi się bardziej (chociaż mój ulubiony to „The Anarchist” z pierwszej). Pewnie dlatego tak, bo moja znajomość z Kanadyjczykami zaczęła się bodajże od „Power Windows”, albo „Grace Under Pressure” i dlatego bardzo lubię to bardziej radio-friendly oblicze grupy, tutaj reprezentowane min. przez „The Wreckers” i „Headlong First”.
Mam przed sobą wyjęty przed chwilą z kosza, mocno pomięty kawałek papieru - kupon bonusowy z jakiejś sieci handlowej. Na jego odwrocie Agnieszka „na gorąco” oceniała poszczególne utwory z nowej płyty. Plusy są przy sześciu utworach, pół na pół - przy kolejnych pięciu, a minus tylko jeden, przy „Carnies”. Po kolei plusy – tytułowy, „Halo Effect”, przy „The Wreckers” nawet dwa (!), a potem plusy już równo do końca (z wyjątkiem króciutkiego „BU2B2”). W dużej mierze pokrywało się to też z moimi typami – zdecydowanie bardziej przypadła mi do gustu druga część płyty, znakomity tytułowy i również mi się „Carnies” nie podobało ( i dalej mi się nie podoba).
Mimo, że to rzecz świeżutka, jak ciepłe bułeczki prosto z piekarni, jestem już dobrze obznajomiony z tematem, bo przez ostatnie kilka dni „ujeżdżałem” „Clockwork Angels” bardzo intensywnie. I dlatego już teraz mogę o nim powiedzieć więcej, nie tylko co mi się podoba, a co nie. Mogę pokusić się o jakieś konkretniejsze podsumowanie. Po pierwsze – na kilku ostatnich płytach, od „Presto” włącznie brakowało mi trochę większego rozmachu w muzyce Kanadyjczyków – to wcześniej zapewniały instrumenty klawiszowe, a czasami nawet i smyki. Tym razem klawiszy dalej jest bardzo mało, ale w kilku utworach czterdziestoosobowa orkiestra dodaje im właśnie tego rozmachu, a i również dynamiki. Po drugie – jest to najbardziej świeża i żywiołowa płyta Rush od bardzo wielu, wielu lat. Iście młodzieńczym entuzjazmem jest przepełniona, jakby im ze trzydzieści lat odjęło. W porównaniu z też mocno kopiącym i rozpędzonym „Snakes & Arrows”, tu jeszcze mamy nitro, bo „Clockwork Angels” pałer ma jeszcze większy. Po trzecie gra sekcji rytmicznej Peart – Lee. To nawet nie ma co mówić, to trzeba słuchać, podziwiać i się uczyć. Po czwarte – „Clockwork Angels” jest podręcznikowym przykładem jak udatnie połączyć metalowy wykop z progresywnym rozmachem. Po piąte – gdyby Rush nie istnieli, to trzeba było by ich wymyślić.
Osiem gwiazdek z dużym plusem, bo nie jest to album absolutnie wspaniały i porywający, a „jedynie” cholernie bardzo dobry.
A zegar na okładce wskazuje godzinę dziewiątą i dwanaście minut. Czy z czymś nam się to przypadkiem nie kojarzy?
PS. "Nakręcane Anioły" a "Śrubki" - "Anioły, bo "Śrubki" muzyka tak, ale brzmienie nie, za bardzo mi Police przypomina.