I gdy wydawało się, że na Magnification historia Yes, jeśli idzie o albumy studyjne, się zakończyła, po kilkuletniej przerwie panowie nie tylko reaktywowali zespół, ale także nagrali nową płytę. Reaktywowali w składzie bez Jona Andersona. Wokalista ze względu na problemy zdrowotne nie był skłonny do takiej aktywności koncertowej, jaką chcieli uprawiać Chris, Alan i Steve, w związku z czym w trasę wyruszyli z niejakim Benoit Davidem, Kanadyjczykiem znanym z grupy Mystery – i z nim też nagrali płytę. Miejsce za klawiaturami zajął natomiast ostatecznie Geoff Downess, który też dostarczył zrąb repertuaru – co ciekawe, pierwszą wersję suity Fly From Here, która wypełnia połowę albumu, Downess z Hornem przynieśli na pierwsze spotkanie ze Squirem, Whitem i Howem w 1980 roku, kiedy jeszcze nie zostali członkami Yes!
Płyta wzbudziła mnóstwo kontrowersji wśród fanów, przy czym mam wrażenie, że ich olbrzymia część nie ma tak naprawdę nic wspólnego z jej zawartością, a jest jedynie efektem decyzji o wyrzuceniu z zespołu Andersona. Cóż, sympatyczne ze strony trójki SWH to na pewno nie było. Jon jest nie tylko fenomenalnym wokalistą o absolutnie niepowtarzalnym głosie, nie tylko współtwórcą niemal wszystkich ważnych kompozycji grupy, nie tylko autorem jedynych w swoim rodzaju tekstów, nie tylko faktycznym liderem zespołu przez większość jego historii, ale przede wszystkim żywym symbolem grupy i jednocześnie uosobieniem wartości – muzycznych i, powiedziałbym, duchowych – jakie reprezentował Yes. Symboli się z zespołu nie wyrzuca.
Ale myślę, że to, jak oceniamy fakt, że zespół nagrał ten album bez Andersona, nie powinien mieć nic wspólnego z samą oceną albumu. Mnie bardziej przeszkadza inna rzecz. Dlaczego już po raz kolejny (po Rabinie i Sherwoodzie) muzycy Yes oddają fotel lidera i dostarczyciela większości repertuaru człowiekowi z zewnątrz (bo za takiego mimo wszystko uważam Downessa)? Czy tak jest wygodniej, czy po prostu sami już nie są w stanie skomponować niczego godnego wydania na płycie Yes? Zwłaszcza, że tym razem mieli dziesięć lat przerwy...
Oderwijmy się jednak wreszcie od tych rozważań i posłuchajmy wreszcie samej płyty. Całą pierwszą jej część wypełnia wspomniana tytułowa suita. Chociaż jej poszczególne części są ze sobą połączone dość luźno i pod tym względem nie przypomina klasycznych suit Yes (których charakterystycznym elementem była zawsze zwarta, głęboko przemyślana konstrukcja), a raczej wielkoskalowe utwory innych klasyków rocka progresywnego, myślę, że można śmiało powiedzieć, że to najlepsza muzyka, jaką Yes nagrał od piętnastu lat, czyli od pierwszych Keys To Ascension. Zwłaszcza dotyczy to dwóch pierwszych (pomijając uwerturę) fragmentów suity: We Can Fly i – chyba najbardziej – pełnego zadumy, napięcia i po prostu piękna Sad Night at the Airfield.
Druga część albumu jest niestety dużo mniej przekonująca. Sympatyczna, acz dość banalna piosenka Squire’a napisana wraz z Gerardem Johnsonem i Simonem Sesslerem, The Man You Always Wanted Me to Be, ładny, acz trochę zbyt patetyczny Life on a Film Set Downessa z Hornem, dwa kawałki Howe’a, z czego jeden to dość nijaka piosenka, a drugi to już zupełnie nijakie pitu-pitu na gitarze – wszystko to przekonuje do tezy, że jedynym powodem uzasadniającym powstanie tej płyty było wyciągnięte z szuflady Downessa Fly From Here. Nawet chwalona gdzieniegdzie Into the Storm, jedyna w pełni zespołowa kompozycja na płycie, dla mnie jest tylko niezłym wypełniaczem.
Tak więc słuchanie najnowszego studyjnego albumu mojego ukochanego zespołu generuje klasycznie rozumiane mieszane uczucia. Z jednej strony cieszę się, że tak świetny utwór jak Fly From Here stał się częścią oficjalnej dyskografii Yes. Z drugiej... trochę dziwnie się czuję myśląc, że tak naprawdę jedyny wybitny fragment tego albumu powstał ponad trzydzieści lat temu, i to jeszcze napisali go outsiderzy. Czy efekt ostateczny usprawiedliwia wyrzucenie w dość niesympatycznych okolicznościach legendy zespołu? I czy Fly From Here (bardziej suita niż album) nie stanowi czegoś w rodzaju efektownego postscriptum do całej jego historii, przynajmniej jeśli idzie o płyty studyjne? Nie potrafię odpowiedzieć na pierwsze z tych pytań, ale co do drugiego – wszystko na to wskazuje, niestety, że tak.