Ćwiara minęła AD 1986! Zaległości, czyli remanent pokontrolny.
Kiedyś napisałem taki felieton „Polski prog-rock – remanent pokontrolny”. Jak go Naczelny przeczytał, to resztę włosów sobie z głowy wyrwał (czyli wszystkie trzy) i powiedział, że jeśli on to opublikuje, to na drugi dzień będzie mógł portal zamknąć. Ale to tak na marginesie.
Znam takich, którzy przy „Painting by Numbers” dostają lekkiej piany i ciężkiej cholery. Znam takich, którzy w ogóle nie cierpią „Skin” i na samo jej wspomnienie sypią bluzgami. No cóż, niektóre wydania zawierały jako bonus nagranie „You Hit Me Where I Live”, a ono nawet mnie trochę boli.
O co ten cały huk? Ano Piotruś Pan nagrał płytę zgodna z duchem czasów, czyli lat osiemdziesiątych. Trochę new-romantic, trochę nowej fali, jak na Hammilla sporo „normalnych” piosenek. Nosz prawie pop. Zerknąłem sobie właśnie na progarchiva, żeby zobaczyć, co tam sądzą o tym krążku – na sześć recenzji jedna bardzo pozytywna, jedna pozytywna, jedna taka sobie i trzy do bani. Ogólny rating poniżej trzech gwiazdek – jeden z niższych spośród solowych dzieł Piotrusia Pana. No dobra, ale to progarchiva. A „Skin” jak już nieco wyżej napisałem jest nieco inna.
Jeżeli hałaśliwy utwór tytułowy nas nie zniechęci (a może) to zaraz potem jest prześliczny „After The Show” – czyli Hammill w kameralno-balladowej wersji, jaką bardzo wszyscy lubimy. Potem następny kop w uszy, czyli kolejny hałaśliwy, nowofalowo-taneczny numer „Painting by Numbers”. Ale już od następnego, do samego końca są już tylko bardzo dobre utwory, a finałowy „Now Lover” to brylant najczystszej wody, typowy hammillowski epik o damsko-męskich perypetiach, jak zwykle wykonany w bardzo emocjonalny sposób. To trochę taka Plaga Latarników lat osiemdziesiątych. Można co prawda powiedzieć, że jakie czasy, taka Plaga. Można. Ale nic lepszego w latach osiemdziesiątych Hammill nie nagrał, a potem też nie. Pod względem tego charakterystycznego patosu niewiele ustępuje mu „All Said And Done”, ale to już dużo spokojniejszy utwór, w stylu tych wszystkich podniosłych numerów o nieszczęśliwych uczuciach, których sporo popełnił.
Nie wiem dlaczego ta płyta ma tak niskie notowania wśród fanów Piotrusia Pana. Tomek Beksiński kiedy recenzował płyty Hammilla do wkładki w Tylko Rocku, dał jej trzy gwiazdki na pięć możliwych. Na pytanie dlaczego tak mało, odpowiedział lakonicznie: „Bo na tyle zasługiwała”. Potem nieco rozwinął wypowiedź – Jeżeli „Over”, czy „In Camera” dałem pięć, to ile mogłem dać „Skin”? Niby racja. Ale jeśli popatrzymy się co na tym albumie się znalazło, to mamy jeden bardzo taki sobie – „Painting by Numbers”, jeden niezły – „Skin” i sześć bardzo dobrych. Chciałbym zobaczyć takiego mądrego, który powie, że nastrojowe „After The Show” i „Shell” , czy porąbane rytmicznie „A Perfect Date” (trochę w stylu „A Motor-Bike In Arica” z „The Future Now”) są kiepskie, albo że błee jest „Four Pails”, kolejna piękna ballada. O „Now Lover” już nie wspomnę.
„Skin” jest jedną z ostatnich płyt Hammilla, do których przyznaję się tak z pełnym przekonaniem. Pozostałe to „In A Foreign Town” i „The Noise”. Z resztą późniejszych mam problem, bo to tak nie do końca, albo nie wszystko. Z nich najbliższa ideału jest „Out of Water” - tam jest „A Way Out”. Ale i tak wersja studyjna to pikuś w porównaniu z wersją, jaką Piotruś Pan zagrał w Filharmonii Pomorskiej w październiku 1995 roku. Kto tego nie widział, nie słyszał – niech żałuje, bo był to FE-NO-ME-NAL-NY koncert. Na pocieszenie dodam, że krąży bootleg z tymi nagraniami.
Poza tym spostrzegawcze oko wytrawnego fana powinno dostrzec, że na „Skin” grało całe VDGG plus VDG.