W tym roku mijają 43 lata od premiery tego albumu. Klasyka klasyków, osłuchany do bólu, zrecenzowany wzdłuż, wszerz i na wylot… Generalnie kanon i wstyd nie znać. Po co zatem siadłam i porwałam się na kolejny opis tego arcydzieła? Ano dlatego, że reprezentuję pokolenie, które niestety na klasykach nie mogło się wychowywać i dla którego znajomość Petera Hammilla czy Van der Graaf Generator nie jest oczywistością. No owszem, gdzieś się coś tam słyszało, ale ani tego w Trójce nie puszczają (z ręką na sercu – ani razu nie słyszałam choćby jednego utworu VdGG czy Hammilla), ani rówieśnicy też za bardzo nie kojarzą… Na szczęście od czasu do czasu pojawi się jakiś głos z przeszłości, który zwróci nam uwagę na pewnego artystę, który dla niego stał się absolutnym Mistrzem.
Zatem mamy majowy weekend. Ptaszki świergolą, słoneczko dogrzewa, a ja wchłaniam z wypiekami na twarzy (nie od słońca – od emocji) pewne tomiszcze. I tak trafiam na fragment relacji z pewnego bydgoskiego koncertu, rok ’95:
Nie umiem opisać tego, co Hammill zaprezentował na scenie. Ci, którzy tam byli, wiedzą doskonale, że tego opisać się nie da. Inni niechaj trzymają kciuki – Mistrz obiecał przyjechać ponownie. (…) Wierzę też, że przeżył w Filharmonii Pomorskiej mniej więcej to samo, co my – tuż po koncercie byłem u niego w garderobie i widziałem wzruszenie na jego twarzy[1].
Oraz na takie podsumowanie tego wydarzenia, opublikowane w 4 lata później:
Spójrzmy więc wstecz i wspomnijmy to, dla czego warto było żyć. (…) Wzruszenie, gdy przyszło mi zapowiedzieć koncert Petera Hammilla w Filharmonii Pomorskiej w Bydgoszczy 14.10.1995[2].
Z zaciekawieniem zatem postanawiam poszperać w sieci. I cóż, takie spotkania z muzyką zapamiętuje się na całe życie, gdy po pierwszym przesłuchaniu „A Louse Is Not a Home” siedzi człowiek przez długie minuty w bezruchu, trwając w całkowitym osłupieniu.
Co robi ten album z człowiekiem po ponad 40 latach od swojej premiery, gdy ucho po raz pierwszy spotyka się z tymi dźwiękami? W moim przypadku to nie tylko absolutne uwielbienie, to także forma muzykoterapii oraz sposób na przywrócenie lub zachowanie w sobie pewnej wrażliwości, która w monotonii życia codziennego często zostaje utracona. Być może, gdyby każdy z nas wyrył w swojej pamięci słowa: Willie, try to stay a child some time/For as long as you feel you can learn, ten świat wyglądałby nieco inaczej („Wilhelmina”). Być może gdybyśmy, pomimo naszego smutku i bólu, pielęgnowali tę naszą dziecięcą wrażliwość, może wtedy udałoby się nam zachować nasze ogrody i minioną radość („Forsaken Gardens”). Być może wtedy uniknęlibyśmy pytań o realność i sens istnienia tego świata: Is it sham?/Does the world have a meaning? Być może, ostatecznie, to wszystko okaże się jedynie snem („Red Shift”)… Być może wtedy nie chowalibyśmy się we własnych ciasnych pokojach, w których – w ostateczności – popadamy w szaleństwo („A Louse Is Not a Home”).
Wydaje mi się, że na siłę tego albumu składają się trzy czynniki. Pierwszy z nich to słowa – tu chyba tłumaczyć nie muszę już dlaczego. Drugi to muzyka, ale nie dlatego, że jest „och i ach taka cudowna”. Lecz dlatego, że jest ona całkowicie podporządkowana warstwie lirycznej albumu. Jej tempo, natężenie zmienia się w zależności od tego, jakie słowa będą jej towarzyszyły. I trzecia kwestia: element zaskoczenia. Jeden z członków zespołu Deep Purple powiedział niegdyś, że dla niego najbardziej wartościowa muzyka to taka, która jest całkowicie nieprzewidywalna; gdy po przesłuchaniu krótkiego fragmentu utworu nadal nie wiadomo, co się w nim dalej wydarzy. Moim zdaniem całkowitym mistrzostwem pod tym względem jest kompozycja „A Louse Is Not a Home”.
Każdy ma swoją gradację albumów, dla każdego muzyczny absolut to coś innego. Dla mnie jest nim muzyka, która coś w nas zmienia; która sprawia, że nadal pozostajemy wrażliwymi ludźmi i jednocześnie rozbija nasz pancerz obojętności lub smutku, w który z wiekiem możemy popaść. I tym jest dla mnie ten album.
[1] Tomasz Beksiński, „In my camera”, „Tylko Rock”, nr 2/1996, [za:] Wiesław Weiss, „Tomek Beksiński. Portret prawdziwy”, Vesper 2016, s. 470.
[2] Tomasz Beksiński, „Fin de siècle”, „Tylko Rock”, nr 12/1999, [za:] Wiesław Weiss, „Tomek Beksiński. Portret prawdziwy”, Vesper 2016, s. 587.