Union to pierwsza płyta Yes, na którą czekałem w momencie, gdy się ukazywała. Pamiętam, jak dopadłem ją w sklepie, zapłaciłem za nią 190 tysięcy ówczesnych złotych (straszne pieniądze – średnia płaca w Polsce ’91 wynosiła 1 770 tysięcy; to dla młodzieży narzekającej, że dzisiaj płyty są drogie), po czym słuchając byłem bliski płaczu z rozczarowania. Pamiętam półtoragwiazdkową recenzję Filipa Łobodzińskiego w Rock’n’Rollu, w której Union było tylko pretekstem do gwałtownego ataku na rock progresywny jako całość, a na Yes w szczególności. Łobodziński wolał nie zauważać, że Union nawet nie stał koło rocka progresywnego... Tak czy owak, jego półtorej gwiazdki miało dużo więcej wspólnego z rzeczywistością niż pozytywne opinie innych recenzentów. Bo Union to płyta okropna. Najgorsza w historii Yes. I potwierdzająca starą matematyczną prawdę, że z zsumowania dwóch zer nie powstanie nic innego niż zero.
Przede wszystkim, wbrew nazwie, nie doszło do żadnej unii, a co najwyżej do luźnej konfederacji. Album jest kompilacją nagrań dokonanych niezależnie od siebie przez ABWH (do których Squire dograł chórki, bo już nie partie basu) i frakcję Rabina, przezwaną Yeswest (do których z kolei wokal dograł Anderson). Co więcej, ponieważ znaczna część członków obu frakcji była dość umiarkowanie zainteresowana całą płytą, wytwórnia ostatecznie zaprosiła do nagrania brakujących ścieżek muzyków sesyjnych, w liczbie około dwudziestu. Ale powiedzmy sobie szczerze – Union jest tak nieudany nie ze względu na kwestie produkcyjne, ale przede wszystkim ze względu na dramatyczną jakość materiału. Kawałki ABWH brzmią jak odrzuty z ich pierwszej płyty (zresztą nie ma się co dziwić – jak twierdzi producent Jonathan Elias, Anderson i Howe byli wtedy tak pokłóceni, że o jakiejkolwiej współpracy przy komponowaniu nie było mowy) a o utworach Yeswest (Lift Me Up, Saving My Heart, The Miracle of Life, The More We Live – Let Go) już w ogóle nie ma co mówić – to tandetny AOR usiłujący bezskutecznie podrobić Toto, Foreigner czy Styx, z tym że tamte zespoły wstydziłyby się umieścić czegoś takiego jak Saving My Heart na swojej płycie. Z utworów ABWH tak naprawdę wyróżnia się Without Hope You Cannot Start the Day, kilka innych (Take the Water to the Mountain, Silent Talking) pasowałyby świetnie na solowe płyty Jona, ale przecież nie na album Yes. Smutnego obrazu dopełniają dwie miniaturki instrumentalne – Masquerade Howe’a oraz Evensong Bruforda i Levina – same w sobie słuchalne, ale do całej płyty wstawione na zasadzie ni przypiął ni przyłatał.
Album Union stał się punktem wyjścia do trasy koncertowej zespołu w ośmioosobowym składzie – trasy, jak podaje większość źródeł, zdumiewająco udanej. Ale to już zupełnie inna sprawa.