Tym razem zacznę od historii. Mocno prywatnej – wybaczcie. W styczniu tego roku miałem okazję przez kilkanaście dni pozachwycać się krajem Helwetów (a w zasadzie, włoskojęzycznym kantonem tego kraju – Ticino). Mieszkając nad Jeziorem Maggiore i gapiąc się dnia każdego na znajdujące się po drugiej jego stronie Locarno i Asconę (nazwa tego ostatniego miasta pada w tym miejscu zupełnie nieprzypadkowo), nie mogłem sobie naturalnie odmówić odwiedzenia, to tu, to tam, paru muzycznych sklepów. Będąc w jednym z nich, w stolicy kantonu – słynącej z wpisanych na listę UNESCO trzech zamków – Bellinzonie, dotarłem do sklepiku, którego próżno już szukać w naszym smutnym kraju. Tysiące płyt poupychanych na setkach półek i w dziesiątkach szuflad… No ale do rzeczy. Po krótkiej informacji o tym, iż przybywam „z dalekiego kraju”, zapytałem, jak się okazało przesympatycznego pana w średnim wieku, czy czasem nie posiada jakichś płyt z progresywną muzą, graną przez lokalne kapele. Ten – mocno zaintrygowany moją prośbą – zaczął przeglądać kolejne szuflady a ja, wypełniając ciszę, wspomniałem o pochodzącej z Ticino, szwajcarskiej Clepsydrze. Pan rozpromieniał, zmienił sklepowy rewir i z ogromnym uśmiechem… wręczył mi, w formie prezentu, ostatnią płytę tej neoprogresywnej formacji, Alone, w wersji Octopus (o trzech edycjach tego albumu będzie nieco później). Najwyraźniej, uprzejmego pana Claudio (bo tak miał na imię), zaintrygował fakt, iż ktoś z Polski zapytał go o zespół, który powstał w… Asconie, przysłowiowy rzut beretem od jego sklepu. W efekcie tego miłego spotkania trafiła mi się jeszcze jedna płytka innej szwajcarskiej kapeli, płytka…, za którą również nie zapłaciłem ani franka, ale o niej może przy innej okazji.
To sympatyczne zdarzenie przekonało mnie tylko, iż czas najwyższy napisać recenzję jednej z najlepszych neooprogresywnych płyt XXI wieku, zapomnianego już nieco u nas zespołu. Jego początki przypadają na 1989 rok, kiedy to Philip Hubert (instrumenty klawiszowe), Lele Hofmann (gitara), Andy Thommen (gitara basowa) i Pietro Duca (perkusja) utworzyli instrumentalną formację Delta Prophecy. Po dołączeniu do kwartetu Aluisio Magginiego, w 1990 roku zespół zmienił nazwę na Clepsydra i pod tym już szyldem, w następnym roku, wydał swój debiutancki krążek Hologram. Kolejne lata przyniosły jeszcze trzy albumy Szwajcarów: More Grains Of Sand (1994), Fears (1997) oraz recenzowany, ostatni jak dotychczas, Alone, z 2002 roku. Mimo tego, iż muzycy od prawie dziesięciu lat nie wydali żadnego nowego albumu, a i nie słychać o ich aktywności koncertowej, formacja istnieje. Mało tego, jakiś czas temu ogłosiła, iż pracuje nad nową muzyką. O swoim istnieniu informuje poprzez obecną stronę internetową, na której donosi, iż oryginalna strona zespołu www.clepsydra.ch nie jest własnością obecnych członków formacji.
Czas najwyższy napisać wreszcie słów parę o samym albumie, który co ciekawe, doczekał się, ze względu na różne okładki go zdobiące, trzech edycji: Chicken, Fish i Octopus (jak wyglądają – możecie podejrzeć w tym miejscu). Wszystkie zawierają ten sam muzyczny zestaw, który powinien przypaść do gustu miłośnikom klasycznego, bardzo melodyjnego, neoprogresywnego rocka. Oczywiście inspiracje muzyczne są tu aż nadto widoczne. Słychać bowiem i Genesis, i wczesny Marillion a z młodszego nieco pokolenia, choćby Pendragon, czy IQ. Nie szkodzi. Dzisiejsze młode kapele parające się takim graniem i tak nie są w stanie zaintrygować słuchacza przez godzinę, tak jak to robi Clepsydra. Bo co rusz słyszę o kolejnym świetnym „neoprogbendzie”, na którego to płycie… setnie się wynudziłem, znajdując ledwie kwadrans niezłych dźwięków. Proponuję powrócić do Alone i zobaczyć, jak to się w „tej branży” robi. Jak się gra pięknie dopieszczone gitarowe sola, jak się wypełnia tło klawiszowymi pasażami, jak podkreśla się dramatyzm muzyki charakterystycznym dla stylu patosem. No i jak się pisze rewelacyjne melodie, których jakby coraz mniej w neoprogu. Zresztą, zamiast czytania powyższych słów, wystarczy sięgnąć po pierwszy na płycie, trwający niespełna kwadrans, Tuesday Night albo następny, dziesięciominutowy, podobnie jak poprzednik podzielony na trzy części, Travel Of Dream. W zasadzie żadnych pytań. A przecież nie można zapomnieć o niezwykłej wręcz urody, mającym swoisty dramatyzm, The Return, czy przejmującym Father, z kapitalnym solowym popisem Marco Cerulliego stylizowanym na Steve’a Rotherego, „wjeżdżającym” pod koniec trzeciej minuty. Na zupełnie oddzielne omówienie zasługuje wokalista Aluisio Maggini, a w zasadzie jego niezwykły głos, niepozwalający pomylić Clepsydry z jakimkolwiek innym zespołem. Bardzo wysoki, mający coś i z Geddy’ego Lee, Boba Catleya, Klausa Maine, a może i Jona Andersona. Alone w swojej lidze to rzecz doprawdy znakomita. Gorąco polecam.