Ta płyta miała się pojawić przy okazji Ćwiary 1984, potem Ćwiary 1985, bo w pewien sposób też pod nią podpadała, ale jakoś wypadała z „planu wydawniczego”. Dlatego w tym roku będzie już bez żadnej okazji, głównie dlatego, że jest to po prostu bardzo dobra płyta.
Mój pierwszy (poważniejszy) z nią kontakt miał miejsce w niezbyt sympatycznych okolicznościach, gdyż działo się to na oddziale torakochirurgii szpitala wojewódzkiego w Rzeszowie, w jesieni 1985 roku. Nie był to mój pomysł, żeby się tam znaleźć, ale konowały i starsi się uparli – to cóż było robić. Siła wyższa. Całymi dniami leżałem, czytałem książki i słuchałem radia. I raz w piątek (?) wieczorem natknąłem się w audycji Jerzego Kordowicza na spore fragmenty tego krążka. Na pewno był „Ethnicolor”. Nie wiem, czy nie jest to najlepsza rzecz, jaka kiedykolwiek popełnił Jarre, a takie wykorzystanie ludzkich głosów, jakie zaproponował, było wtedy wyjątkowo pionierskie. Zresztą dotyczy to całej płyty, a ta elektroniczna mini suita jest po prostu nieziemska. Jak się ten utwór rozwija, budowanie napięcia, kulminacja i wreszcie finał – po prostu potęga. Sampli głosów użyto na tym albumie w różny sposób – na przykład jako dodatkowych „instrumentów” w sekcji rytmicznej, chociażby w „Ethnicolor” i „Zoolook”, ale za to w „Zoolookologie” prowadzą melodię. Poza tym „Zoolook” jest albumem pod wieloma względami mocno różniącym się od innych dzieł Jarre’a – na żadnym innym nie położono takiego nacisku na rytmy i to nie takie rytmy umpa-umpa, które Jarre’owi zdarzały się przy okazji co bardziej przebojowych numerów, tylko „plemienne”, afrykańskie rytmy. Miejscami nadaje to tej muzyce charakter nieco funky - Marcus Miller, basowy od Davisa widocznie po to tu był. A mamy jeszcze jednego człowieka od przerabiania egzotycznych rytmów na język „białego” rocka – Adriana Belew z King Crimson – a jak wtedy King Crimson grało, to raczej wszyscy wiemy (albo przynajmniej powinniśmy). Natomiast w „Divie” czuje się rękę Laurie Anderson. Nie wiem, czy miała jakiś faktyczny wpływ na kształt tego utworu, być może – to nie tylko sample jej głosu, ale jeśli ktoś zna choć trochę ówczesne płyty tej artystki odnajdzie w tym utworze ducha jej twórczości.
Bardzo udany, bardzo oryginalny album. Jarre nie zawał się dość odważnie poeksperymentować i nie były eksperymenty sobie a muzom, tylko to wszystko miało ręce i nogi. Było bardzo dokładnie przemyślane, bardzo starannie wykonane – i po raz pierwszy Zosia-Samosia Jarre zaprosiła do współpracy innych muzyków, zresztą bardzo znanych. Żeby ta laurka nie była zbyt laurkowa, to "Blah-Blah Cafe" faktycznie jest bla-bla. Zresztą co kto lubi.