Jeśli chce się powiedzieć B, to najpierw trzeba zacząć od A.
Wypadałoby coś napisać o najnowszej płycie Jarre’a, bo tego warta, a ponieważ jest to druga część z cyklu, to chyba wypadałoby zacząć od początku, czyli od „The Time Machine”, bo dopiero obie płyty tworzą całość. Nawet na dwójce jest taka sprytna zakładka, która umożliwia zrobienie z nich obu podwójnego digipacka.
Nie da się ukryć, że od jakiegoś czasu (moim zdaniem tak gdzieś od „Revolutions”) dyskografia znanego, lubianego i znacznego artysty francuskiego Jean-Michela Jarre’a przypomina skład kitu, papy i piachu. Nie wiem, czy sam artysta to zauważył, ale wydaje się, że podjął pewne decyzje, które wskazywały na to, że jednak coś postanowił w swojej muzyce ruszyć. Skrzyknął sporą grupę swoich znajomych, znajomych znajomych, oraz krewnych i znajomych Królika i zagaił:
- Jest tak. Wy dajecie sztukę, a ja twarz. A o kasę się nie bójta, krzywdy wam nie zrobię. Zobaczycie, będzie dobrze. To co, deal?
Zebrani kiwnęli głowami, że deal i sprawa ruszyła. Co ciekawe, okazało się, że faktycznie wyszło to dobrze.
Tych znajomych było tak dużo, że spokojnie dało radę zrobić z tego dwie płyty. Nie wiem, dlaczego „Electronica” od razu nie ukazała się jako album podwójny, ale myślę, że z przyczyn komercyjnych – Jarre dosyć mocno nadwyrężał przez lata zaufanie swoich fanów, którzy mogliby nie łyknąć od razu podwójnego kloca na ponad dwie godziny muzyki. Dlatego sensownie podzielił to na dwie części, z których pierwsza, „The Time Machine” ukazała się jesienią zeszłego roku, a druga, „The Heart of Noise”, w maju bieżącego.
Przy takiej ilości zaproszonych gości trudno jest zachować jakąś stylistyczną spójność dzieła. Co prawda Jarre stara się, żeby przynajmniej brzmiało to wszystko nieco podobnie w stylu takiego nieco melancholijnego elektro-popu, ale jeśli zaprosiło się tak różnych tak różnych artystów jak na przykład Pete Townsend, Lang Lang, czy Vince Clarke, to nie ma innej możliwości, że wyjdzie coś takiego od Sasa do Lasa. Co prawda słychać, że gra tu Jarre, ale że nie on tu gra pierwsze skrzypce. Raczej to zaproszeni goście maja więcej do powiedzenia, a on im akompaniuje na swoich syntezatorach – jak gra z Air, to słychać przede wszystkim Air, jak gra z M83 – to słyszymy M83 z gościnnym udziałem JMJ.
Jednak mimo wszystko trzeba przyznać, że „The Time Machine” to zestaw bardzo fajnych utworów. Właściwie żaden nie schodzi poniżej naprawdę wysokiego poziomu. Wszystkie są dobre. Oczywiście nie wszystkie podobają mi się tak samo – moi faworyci to… cholera łatwiej mi wymienić nie-faworytów. Ale tak chyba naj-, naj- to duety Mobym, Air, M83, Lang Lang i Clarkiem. Ale to bardzo subiektywny wybór i wypadałoby też wspomnieć o bardzo nieoczywistych duetach z Petem Towshendem i Laurie Anderson (chociaż oni już ze sobą współpracowali na „Zoolook”).
„Electronica” wypada zaskakująco i zaskakująco dobrze. Zaskakująco, bo może trochę takich płyt pod tytułem „Ja i Reszta Świata” powstało, ale dobór zaproszonych gości jest czasami właśnie zaskakujący – bo o ile Moby, Pet Shop Boys, Air, Yello, czy Mills do takiego przedsięwzięcia pasują jak ulał, to na przykład Townshend, Lang Lang, Lauper – teoretycznie to już tak niekoniecznie. Praktycznie też specjalnie nie, ale i tak jakoś się i ich udało wpasować w ten cały, mocno eklektyczny zestaw. Tak – właśnie zestaw utworów, nie tworzący jakiejś zbyt spójnej całości. Ale głównie są to dobre, albo bardzo dobre utwory. I to też zaskoczenie, że Jarre po wielu latach strasznej posuchy wydaje coś, przed czym nie ucieka się z głośnym krzykiem, albo co nie nudzi do zaziewania.
Ocena – siedem gwiazdek z plusem. Nie osiem bo to jednak bardziej niż regularną płytę przypomina składak.