Chcieli zrobić krok do przodu, pójść w stronę innych brzmień, które do tej pory były im obce. Na „A Thousand Suns” obrali sobie kierunek bardziej elektroniczny niż metalowy. Jak to wyszło? Momentami otrzymujemy kompozycje zakrawające o naprawdę ostry kicz, z naciąganymi wręcz emocjami oraz melancholią kojarzącą się z końcówkami tanich, słabych filmów amerykańskich. Mimo że niektóre melodie są nie najgorsze i w jakiś sposób nawet chwytliwe, to przesłodzone są do granic ludzkich przyzwoitości.
Wydaje mi się, że fani takich płyt, jak „Hybrid Theory” i „Meteora” będą najnowszym dokonaniem zespołu niezwykle zawiedzeni… i będą mieli do tego pełne prawo. Linkin Park wyraźnie zapomniał, że kiedyś tworzył kawałki o tytułach „One Step Closer”, „In The End”, „Somewhere I Belong” i wiele innych. Teraz dostajemy „Robot Boy”. Co za tytuł? Normalnie żenada roku. Oczywiście „A Thousand Suns” nie jest albumem całkowicie tragicznym, gdyż ma i lepsze chwile, których jednak niestety jest jak na lekarstwo.
Zaczyna się nawet nie najgorzej, tylko nie rozumiem, po co płyta ma aż dwa intra? „Burning In The Skies” – pierwsza typowa kompozycja (choć w przypadku Linkinów nie wiem, czy można tu mówić o jakiejkolwiek typowej dla nich kompozycji), wypada całkiem nieźle. O wiele słabiej jest już w „When They Come For Me” poprzedzonym trwającym osiemnaście sekund (niezwykle potrzebnym i niezbędnym dla tego albumu…) „Empty Spaces”. „When They Come For Me” ma za to niezłą końcówkę, jednak w całości utwór jest bardzo średni. I tak właśnie jest na tym wydawnictwie. Wszystko co dobre jest chwilowe, w kawałkach i pojedynczych motywach. Jedyny naprawdę dobry w całości utwór to „The Catalyst” – najdłuższy na płycie, do tego singiel. „A Thousand Suns” kończy się za sprawą „The Messenger”, który niejako ten album podsumowuje. Przesłodzony, nudny, z niezłymi momentami.