Po dwóch całkowicie udanych albumach "Images & Words", "Awake" oraz wcale nie ustępującej Epce "Change of Seasons" panowie w składzie z James'em LaBrie zaprezentowali światu dzieło zatytułowane "Falling Into Infinity".
W skład albumu wchodzi 11 kompozycji, niektóre wręcz z sugerowaną progrockową długością czyli powyżej 10 minut.
Czym jest krążek? Wspaniałą retrospektywą i nawiązaniem do wielu źródeł inspiracji zespołu, z których wiele zostało subtelnie wkomponowanych w image muzyczny Dream Theater. Zaskoczył mnie wstęp - New Millennium de facto okazał się zapowiedzą pewnej nowej ery w zespole. Późniejsze albumy wskażą jak bardzo myliłby się ten, kto uznałby to jako drogowskaz zespołu. Sam początek bardzo zainspirowany krimsonowskimi zabawami z gitarami, przechodzącymi w czysto hardrockowe melodyjne granie. Nie zabrakło na krążku zwykłych by się powiedziało poukładanych mocnych kawałków (You not Me, Burning my Soul, Take Away My Pain) funkowego, pełnego popisów grania (Just Let Me Breathe) oraz przywołujących bardzo pozytywne wspomnienia ballad (Hollow Years, Anna Lee) i w stylu DT wspaniałych kompozycji jak króciutka "Hell's Kitchen" oraz rozpasłych dwunatominutowych "Lines In the Sand" ,"Trial Of Tears". Obie ostatnie mogłyby robić za wizytówkę zespołu, gdyby nie kilka perełek błyszczących pośród tej gamy. Niewątpliwie jest nią ot "Peruvian Skies". Delikatna transująca kompozycja, będąca eksperymentem zespołu, utrzymana w bardzo nastrojowym spokojnym iście floydowym klimacie. Deliktanie można zasugerować pewne podobieństwo do Wish You Were Here .. w którym zespół zdał egzamin ze znajomości i klimatyczności stylu. Do tego subtelna w wymowie solówka Petrucciego i końcówka będąca przejawem metalicznego charakteru zespołu. Bardzo udana kompozycja, których brak było słychać na późniejszych albumach zespołu. Połączenie stylowego floydowego początku z końcówką przypominającą że mamy do czynienia z zespołem o metalowym zabarwieniu. Zaś przy "Hollow Years" niejednemu zatwardziałemu DTmaniakowi zakręciła się łezka w oku. Wspaniała ballada, która przywołuje dobre wspomnienia, jak w treści utworu zresztą. Powspominać sobie mile można, i często wracam do tej kompozycji. Trzeba przyznać, że lirycznie udała się ta kompozycja Petrucciemu, muzycznie wręcz jestem zachwycony. Szkoda, że tak mało DT nagrywa takich właśnie ballad.
W "Lines In The Sands" powracają najwspanialsze momenty z Awake tudzież Images & Words. Jednak to co jest po 5 minucie to jedno wielkie cudo na klawisze i gitarę ... Utwór troszkę ma z marillionowego "Torch Song", jednakże ta solówka zainscenizowana pośród subtelnej gry zespołu może wstrząsnąć. Ech .... człowiek słucha sobie takiego utworu i pomyśli co później nagrali to aż się łezka w oku kręci ...
Równie udaną kompozycją jest spokojna beatlesowska "Anna Lee" przywołująca te nagrania sprzed ponad ćwierć wieku, kiedy to czwórka z Liverpoolu podbijała świat.
Na sam koniec zespół zostawił długą, 3 częściową i 13 minutową suitę "Trial of Tears".
Nie sposób opisać tego utworu w kilku zdaniach. Zdaje się że cała kwintesencja muzyki DT została zamknięta w tych 13 minutach. Włączając to czysto podręcznikowe granie oraz wiele sympatycznych brzmień i form z rozmachem korzystających z klimatyczności floydopodobnego stylu grania z pikantnym charakterem całości. Do tego nagłe uspokojenie tematu z brzmieniem akutycznej gitary z szumem wiatru w tle... MNIAM! Czemu nie grają tak dalej!.
Ech ... Człowiek słucha tych popisów klawiszowych i się zastanawia w czym Rudess był lepszy od Sheriniana, Popisy z LTE nie powtórzyły się tak bardzo, jak Sherinian pokazał na solowych albumach na co go jeszcze stać. Z tym utworem powracają wspaniałe chwile starego DT z Moorem, w którym Sherinian zdaje się być dobrym kontynuatorem stylu Kevina Moore'a zachowując również coś z siebie.
Ogólnie album zamknął pewną epokę w twórczości zespołu. Pisząc to z perspektywy lat (a minęło ich od wydania 6, ukazały się 3 nowe albumy: SFAM, 6DOIT i ToT) uważam osobiście album Falling Into Infinity za jeden z bardziej udanych w twórczości zespołu. Nie zabrakło tu nieczego, co do tej pory kojarzyliśmy z DT, ale były nowe zupełnie i całkowicie udane kompozycje. Za takim właśnie Dream Theater wielu starych fanów zespołu płacze, stroniąc od dwóch następnych płyt. Nie jest to skowyt zawiedzionego fana, uniknąłbym takiego określenia. Jest to właśnie sentyment za pewną epoką w twórczości pewnej amerykańskiej kapeli, która nieodzownie pożegnała się z pewnym charakterystycznym brzmieniem. Byłbym rad mogąc usłyszeć jeszcze raz zespół w takiej właśnie formie z podobnymi to tych na prezentowanym albumie kompozycji . Albumie który podobnie jak w przypadku Marillion i ich "Seasons's End" okazał się najlepszym, najdojrzalszym i najbardziej niedocenionym. Niesłusznie zresztą.