Gdy taki zespół jak Dream Theater zapowiada swoją nową płytę, to zwykle towarzyszą mi dwa uczucia: z jednej strony cieszę się, gdyż mam nadzieję na kolejną doskonałą porcję mojej ulubionej muzyki, z drugiej prawie zawsze pojawiają się wątpliwości, czy zespołowi uda się przeskoczyć wysoko zawieszoną poprzeczkę. Tym razem kontrowersje i obawy powstały już na długo przed wydaniem „Six Degrees of Inner Turbulence”, a temperaturę skutecznie podgrzewały kolejne rewelacje docierające do nas ze strony zespołu: zapowiedzi sporych zmian w muzyce, podwójnego albumu, czterdziestominutowej suity… Wreszcie krążek trafił w moje spocone ze szczęścia łapska i jedno mogę powiedzieć od razu i to z czystym sumieniem: zespół dotrzymał chyba wszystkich swoich obietnic…
Przede wszystkim całość brzmi cholernie nowocześnie, ciężko i zarazem… alternatywnie. Najbardziej ta prawidłowość jest chyba słyszalna w grze Jordan’a Rudess’a, który zamiast typowych dla tego rodzaju grania podniosłych, symfonicznych podkładów, coraz częściej koncentruje się na ubarwianiu muzyki intrygującymi plamami dźwiękowymi… nie zapominając jednak o wrzuceniu gdzieniegdzie swojej osławionej „cyberiady”. :)) Podobnie zresztą ma się rzecz z pozostałymi elementami: niby to wciąż ten sam, znamienny styl Dream Theater, który doskonale znamy chociażby z poprzedniego wydawnictwa, a jednak co chwila jesteśmy zaskakiwani: a to przez przesterowaną gitarę Petrucci’ego, a to charakterystyczne upuszczanie pałeczki przez Portnoy’a, o rozmaitych samplach i „skreczach” nie wspominając… Od razu uprzedzam jednak wszystkie wątpliwości –nie przekombinowali; całość jest przede wszystkim prog-metalowa i to z odpowiednim naciskiem na oba człony tej nazwy. Utwory są rozbudowane, w większości oscylujące wokół dziesięciu minut i jak przystało na Dream Theater niezwykle skomplikowane i pełne brawurowych popisów technicznych każdego z muzyków. Zmiany nie ominęły także partii wokalnych i muszę powiedzieć, że LaBrie naprawdę wykonał tutaj kawał doskonałej roboty: wokale są zróżnicowane, świetnie dopasowane do zmian w muzyce i po prostu znacznie ciekawsze. Co więcej w tej kwestii zespół również nie stroni od dobrodziejstw współczesnej techniki, śmiało korzystając z różnorakich „przesterów”, pogłosów, filtrów, itp. Ponadto na płycie swojego głosu użyczają także Petrucci i Portnoy i choć ich wkład ogranicza się do chórków i pojedynczych krzyków, to i tak nadaje to płycie dodatkowego posmaku. Produkcja „Six Degrees…” też nie pozostawia wiele do życzenia: krystalicznie czyste i potężne brzmienie wręcz powala swoją mocą!! A jakby tego było mało na koniec zespół serwuje nam prawdziwą ucztę: niesamowitą, epicką tytułową suitę. Ponieważ jednak docierają do mnie same zachwyty na jej temat, więc z czystej przekory pozwolę sobie trochę ponarzekać. :)) Co prawda jest to niewątpliwie bardzo dobry utwór: odpowiednio rozwijający się, pełen ciekawych pomysłów i bogaty w zapadające w pamięć momenty (a szczególnie ten, w którym James LaBrie śpiewa, że jest małą dziewczynką :))), mnie jednak brakuje tu jakiegoś wyraźnie powracającego motywu, który spajałby go w całość. Poza tym muzycznie obydwa krążki dzieli niemalże przepaść: pierwszy jest bardzo nowoczesny i nastawiony na eksperymenty brzmieniowe, drugi bardziej symfoniczny i utrzymany w duchu wcześniejszych dokonań zespołu. Tak więc jeśli traktować „Six Degrees of Inner Turbulence” jako zamkniętą całość, to jest to jednak dość mało spójny materiał i przyznam się szczerze, że przebicie się przez te ponad dziewięćdziesiąt minut muzyki jest dla mnie dosyć męczące. Ha, oczywiście że można słuchać obu krążków oddzielnie, tak zresztą przeważnie czynię, ale rozwiązanie to sprawia, że preferowany przeze mnie pierwszy kompakt zdecydowanie częściej jednak gości w moim odtwarzaczu… No, ale dosyć marudzenia, bowiem…
Dream Theater wielkim zespołem jest. :)) Po raz kolejny grupa zdołała udowodnić, że stanowi ścisłą czołówkę ciężkiego, technicznego grania i po raz kolejny dokonała niezwykle trudnej sztuki, przeskakując tą, wiszącą na niebotycznej już wysokości, poprzeczkę. Niesamowite, że przy takiej mnogości nowych rozwiązań i inkorporowanych wpływów zespół nie stracił nic z charakterystycznego dla siebie stylu, ani jakości piosenek. Można nie lubić gry Rudess’a, głosu LaBrie, czy też nieprzychylnie patrzyć na eksperymenty grupy, nie zmienia to jednak faktu, że „Six Degrees of Inner Turbulence” jest kolejnym krokiem naprzód w karierze zespołu, co więcej krokiem niezwykle udanym i kreującym nową jakość w muzyce. Nie jest to więc po prostu kolejny dobry album prog-metalowy, ale raczej: następny świetny krążek najważniejszego zespołu w gatunku…