ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Van Der Graaf Generator ─ The Quiet Zone / The Pleasure Dome w serwisie ArtRock.pl

Van Der Graaf Generator — The Quiet Zone / The Pleasure Dome

 
wydawnictwo: Charisma Records 1977
dystrybucja: EMI Music Poland
 
1. Lizard Play (Hammill) [04:29]
2. The Habit Of The Broken Heart (Hammill) [04:38]
3. The Siren Song (Hammill) [06:03]
4. Last Frame (Hammill) [06:12]
5. The Wave (Hammill) [03:13]
6. Cat’s Eye/Yellow Fever (Running) (Smith, Hammill) [05:20]
7. The Sphinx In The Face (Hammill) [05:17]
8. Chemical World (Hammill) [06:10]
9. The Sphinx Returns (Hammill) [01:16]
 
Całkowity czas: 43:30
skład:
Graham Smith – Violin, Viola; Nic Potter – Bass; Peter Hammill – Vocals, Guitars, Keyboards; Guy Evans – Drums, Percussion; David Jackson – Saxes Inserts
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,2
Dobra, godna uwagi produkcja.
,2
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,1
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,9
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,3
Arcydzieło.
,4

Łącznie 21, ocena: Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
 
 
Ocena: 8 Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
23.04.2010
(Recenzent)

Van Der Graaf Generator — The Quiet Zone / The Pleasure Dome

Co zrobisz, jak połowa zespołu powie ci: do widzenia? Zwłaszcza, gdy jest to bardzo ważna połowa. Jeden z najbardziej niedocenionych zespołów rockowych – Van Der Graaf Generator – to był głównie Peter Hammill. Jego śpiew, jego teksty, głównie jego muzyka. Ale inni muzycy bynajmniej nie byli tylko sidemanami, grającymi, co tylko Piotruś każe. Hugh Banton i David Jackson o brzmieniu tego zespołu decydowali w niemałym stopniu. VDGG bez charakterystycznych dźwięków elektrycznych organów, które sam Hugh przebudowywał i modyfikował, nadając im indywidualne brzmienie? Bez tego przenikliwego, rozrywającego bębenki, bezpardonowego ataku zelektryfikowanego saksofonu (a nierzadko dwóch saksofonów naraz) Jaxona? Kiedyś już tak było. Na debiucie. Tam nie było saksofonu, tylko flecista Jeff Peach. Ale potem?

 

Każdy, kto słuchał wcześniejszych, klasycznych płyt Van Der Graaf Generator, zauważył jedno: mało było tam elektrycznej gitary. Brzmienie budowały właśnie organy i saksofon. I nagle obydwu zabrakło. Co zrobisz w takiej sytuacji? Poszukasz innego organisty i saksofonisty i nauczysz ich grać jak poprzednicy? Czy poszukasz jakiejś alternatywy, czegoś/kogoś innego? Peter Hammill wybrał to drugie.

 

Modyfikacji uległo brzmienie zespołu. Wszelakimi klawiszowymi instrumentami zajął się sam Piotruś. W miejsce saksofonisty ściągnął skrzypka Grahama Smitha, znanego z The String Driven Thing. Modyfikacji uległo też Piotrusiowe podejście do komponowania. Na każdej dotychczasowej płycie VDGG normą były utwory przekraczające 8 czy nawet 10 minut. Na „The Quiet Zone/The Pleasure Dome” najdłuższy utwór nieco przekracza raptem 6. Jednym słowem: bardziej piosenkowe, zwięzłe podejście do muzycznej materii. A żeby ostatecznie podkreślić, że to nowy rozdział w historii zespołu, skrócił jego nazwę.

 

Rozdział może i był nowy, ale z poprzedniego logicznie wynikał. Bo już na „World Record” pewne złagodzenie, rozluźnienie formuły VDGG wyraźnie się zaznaczyło. Nieco więcej miejsca dla siebie dostała gitara elektryczna. Teraz, bez Bantona, z Smithem zajmującym w brzmieniu zespołu miejsce wypełniane dotąd przez Jacksona i jego saksofon, gitara jeszcze bardziej uległa wyeksponowaniu.

 

Pojawiło się nowe brzmienie. Z jednej strony – bliższe nowej fali. Z drugiej strony – głównie za sprawą elektrycznych skrzypiec – słychać w graniu zespołu echa fusion. To nowe brzmienie na pewno wymaga przyzwyczajenia, przy pierwszych kontaktach z płytą. Dziwnie brzmi płyta VDGG – czy tam VDG, bo Charisma w materiałach promocyjnych używała obie nazwy – bez wszechobecnych organów, z saksofonem pojawiającym się raptem gościnnie w dwóch utworach. Choć wysokie, świdrujące dźwięki, jakimi atakuje słuchacza Graham Smith, niespecjalnie odbiegają w sumie od tego, co robił Jaxon i całkiem udanie zajmują miejsce jego dęciaków. A do tego nowy/stary basista Nic Potter, grający mocno, agresywnie, inaczej niż Banton, bynajmniej nie ograniczający się do typowo rytmicznego akompaniamentu.

 

Jest bardziej piosenkowo. Zespół dokonał podobnego zwrotu, jakiego w tym czasie dokonało wiele podobnych progresywnych bandów: prościej, bardziej melodyjnie, do tego całość zamknąć w czterech-pięciu minutach, coby słuchacz nie musiał za długo się skupiać. Ale akurat Graafowi ta przemiana specjalnie nie zaszkodziła. Choćby takie „Lizard Play” z przysłowiowym pocałowaniem mordki posłuchałoby się w radio. Cztery i pół minuty, tak w sam raz na singel. Sekcja rytmiczna ładnie się popisuje, nieco jazzrockowe smyczki, Hammill śpiewający tak jak śpiewał za najlepszych czasów, no i ten tekst. O pięknej kobiecie, która okręca sobie mężczyznę wokół palca. Bardziej melodyjnie wypadają te smyczki w „The Siren Song”. Z jednym z przewodnich tematów Hammilla: obsesyjną miłością, niszczącą tego, kto daje jej sobą zawładnąć. Swoją drogą ten utwór to lekka zmyłka, zaczyna się bowiem jak typowo hammillowa fortepianowa ballada, ale po pewnym czasie wchodzi reszta zespołu. Graham Smith błyszczy najjaśniej w „Cat’s Eye/Yellow Fever (Running)”, gdzie ze swoich skrzypiec wydobywa ostry, przenikliwy atak na zmysły słuchacza. Zresztą Hammill, tak jak robił to na poprzednich albumach, w tej jednej kompozycji skorzystał z muzycznych pomysłów partnera zespołu, w tym przypadku właśnie Smitha. Za to w „The Last Frame” więcej słychać gitary elektrycznej. Dość ostrej, zakręconej, nieco Frippowskiej w klimacie – tak, że chwilami można mieć wrażenie, że szef King Crimson ponownie zagościł na płycie VDG. W „The Habit Of The Broken Heart” Hammill z całkiem dobrym skutkiem zastępuje nieobecnego Bantona, ładnie naśladując jego grę na klawiszach. Choć znów, najjaśniejszym punktem tego utworu są partie skrzypiec, ładnie uzupełniające się zwłaszcza z gitarą basową.

 

Bantona na płycie nie ma, Jackson jest. Pojawia się gościnnie w „The Sphinx In The Face” i króciutkiej kodzie tego utworu, wieńczącej płytę. Jego charakterystyczny saksofon ładnie się tu uzupełnia ze skrzypcami Smitha. Choć ten utwór zaczyna się jak zwykła rockowa piosenka, szybko zmienia się w bardziej Graafową rzecz, nie tylko za sprawą Jaxona. Płytę uzupełniają „Chemical World” – w sumie klasyczna Graafowa kompozycja, i całkiem liryczna „The Wave”.

 

To już Van Der Graaf inny, inaczej brzmiący, bardziej piosenkowy. Ale ta zmiana zespołowi w sumie niespecjalnie zaszkodziła. Jak dawniej, zespół potrafi bezkompromisowo zaatakować zmysły słuchacza, Hammill wokalnie jest w świetnej formie, a zastąpienie organów i saksofonu skrzypcami i większym udziałem elektrycznej gitary okazało się trafionym pomysłem. Że utwory mniej skomplikowane, bardziej piosenkowe? Daj Boże więcej takich piosenek. Co ważne – emocji, jakich na wcześniejszych płytach zespołu zawsze było aż nadto, na tej płycie też nie brakuje. Jest osiem udanych, równych, zróżnicowanych kompozycji.

 

Intrygujący eksperyment. Co ważne – eksperyment udany. Nie jest to na pewno arcydzieło na miarę „Pawn Hearts” czy „H To He”. Ale jest to bardzo dobra płyta.

 

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.