ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Van Der Graaf Generator ─ Present w serwisie ArtRock.pl

Van Der Graaf Generator — Present

 
wydawnictwo: Virgin Records 2005
 
CD 1 : 1. Every Bloody Emperor
2. Baleas Panic
3. Nutter Alert
4. Abandon Ship!
5. In Babelsberg
6. On The Beach CD 2 : 1. Vulcan Meld
2. Double Bass
3. Slo Moves
4. Architectural Hair
5. Spanner Crux
6. Manuelle
7. ‘Eavy Mate
8. Homage to Teo
9. The Price of Admission
 
skład:
Hugh Banton – organ, bass guitar / Guy Evans – drums / David Jackson – saxes, flutes, soundbeam / Peter Hammill – vox, electric piano, guitar
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,1
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,1
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,3
Dobra, godna uwagi produkcja.
,0
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,4
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,3
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,6
Arcydzieło.
,18

Łącznie 36, ocena: Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
 
 
Recenzja nadesłana przez czytelnika.
Ocena: 7 Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
14.04.2006
(Gość)

Van Der Graaf Generator — Present

„Nigdy nie zarobiliśmy większych pieniędzy. To pierwsza sprawa. No a po drugie istotnym elementem etosu Van Der Graaf Generator było zawsze to, że w poczynaniach zespołu musiał być szczególny duch. Gdy ten duch znikał, nie było po co tego ciągnąć. I w pewnej chwili uświadomiliśmy sobie, że to przestało mieć cokolwiek wspólnego z doświadczeniem duchowym, a pojawiła się groźba, iż będziemy już tylko eksploatować nazwę Van Der Graaf Generator. Nie pozostało więc nic innego, jak się zatrzymać. Wiesz, ten etos jest dla nas ciągle ważny. Od momentu rozwiązania zespołu nikt z nas nie próbował zbić kapitału na nazwie Van Der Graaf Generator. Nie będzie też powrotu zespołu na scenę. Ponieważ duch się ulotnił, reaktywowanie Van Der Graaf Generator byłoby posunięciem cynicznym, obliczonym wyłącznie na zarobek”. Tak komentował powody rozwiązania Van Der Graaf Generator jego lider Peter Hammill w wywiadzie udzielonym dla „Tylko Rocka” w 1996 r. Na szczęście – dla nas słuchaczy – kategoryczność końcowych stwierdzeń na temat ewentualnego powrotu grupy na scenę nie okazała się aż tak kategoryczna i ostateczna, jakby się mogło wydawać niemal 10 lat wcześniej. Może duch, który gdzieś ulotnił się w r. 1978 znów powrócił? A może....? Ale to właściwie nieistotne. Ważne, iz otrzymujemy nową płytę (tak naprawdę to aż dwie płyty, bo Present to album dwupłytowy) reaktywowanego Van Der Graaf Generator i to reaktywowanego w najsłynniejszym składzie, który niegdyś nagrał tak wspaniałe płyty jak Pawn Heart (1971), Godbluff (1975) czy Still Life (1976).

Jak brzmi grupa po 27 latach przerwy? Właściwie tak samo jak niegdyś. Może tylko ich muzyka dziś wydaje się już mniej zaskakująca, może trochę mniej agresywna, mniej kosmiczna i niecodzienna. Jest w niej jednak ten sam „duch”, który zawsze decydował o jej wielkości i niepowtarzalności. Krążek pierwszy nowego albumu przynosi 6 premierowych utworów o wyraźnym zacięciu balladowym. Kto zna dokonania Van Der Graaf, wie że ballady w ich wykonaniu mają niepowtarzalną specyficzną, dramatyczną aurę, jedyny w swoim rodzaju klimat. Już rozpoczynający całe wydawnictwo Every Bloody Emperor jest tego dobitnym świadectwem: zaczyna się delikatnie, niemal melancholijnie. Dramatyczny głos Hammilla podkreśla tylko tę aurę. Prócz głosu – jak zawsze niezwykłego, wykorzystywanego w sposób niecodzienny, wręcz teatralny – zwraca uwagę partia fletu, tworzącego drugi plan dla wyśpiewywanego tekstu przez „Piotrusia Pana”. Z sekundy na sekundę śpiew się zaostrza, a flet zostaje zastąpiona przez saksofon. Jackson ciągnie cudne solo, rozśpiewane, niecodzienne, z nutą patosu, ale i jakiejś grozy. Znów powraca ukojenie i spokój... i głos Hammilla kończący utwór. Every Bloody Emperor to mocne wejście. Może to najlepszy utwór na płycie? Kto wie? Drugi instrumentalny, Boleas Panic, skomponowany przez Jacksona, w naturalny sposób rozwija ten niecodzienny nastrój, jakiego doświadczamy na początku. Jest także potwierdzeniem silnej pozycji samego Jacksona, który moim zdaniem jest prawdziwym bohaterem nowego albumu VDGG. To brzmienie jego instrumentów, głównie saksofonu, decyduje o sile i wyrazistości poszczególnych kompozycji: nie tylko tych balladowych, ale i – a może przede wszystkim – tych improwizowanych, które zgromadzono na drugim krążku. Boleas Panic to utwór melodyjny i rytmiczny, momentami wręcz dynamiczny, z długim „wygasającym” zakończeniem, prowadzonym przez organy Hammonda, przypominający wczesne psychodeliczne dokonania Pink Floyd. I dalej mamy wspaniały Nutter Alert, z doskonałym śpiewem Hammilla, saksofonową partią Jacksona, który prostą, wręcz „jarmarczną”, melodię przekształca powoli w dysonansowy jazgot i pisk, ale tylko po to, aby znów powrócić do wyjściowej harmonii dźwięków. Szkoda jedynie, że utwór wycisza się i kończy tak szybko: to jeden z tych, który mógłby trwać i trwać. Abandon Ship! oraz In Babelsberg – są najbardziej „zakręcone” w tym zestawie. Pełno tu dysonansowych chwytów, świetnych i karkołomnych partii wokalnych Hammilla; Jackson jest tu nieco schowany, za to wyeksponowano dźwięki gitary, surowe, miejscami potraktowane z brawurą, niezwykle nowocześnie. Potem przychodzi ukojenie: najdelikatniejszy i najbardziej subtelny na płycie On the Beach. Osiem i pół minuty wyciszonego śpiewu Hammilla i spokojnego, melancholijnego saksofonu Jacksona. Bez instrumentalnych szaleństw, nagłych zmian tempa, dysonansu, pisku, zgrzytu i niepokoju. Utwór powoli przechodzi w szum morskich fal i cudowny dźwięk omywanych przez wodę kamieni. Tak kończy się pierwsza część albumu Present: ascetyczna i surowa, a przy tym dość krótka, bo trwająca niespełna 38 minut. Przypominają się niektóre solowe projekty Hammilla, zwłaszcza te spokojniejsze, z dużą ilością ballad. Ale też brak na płycie rozbudowanych i wielowątkowych utworów, z którymi Van Der Graaf Generator był od zawsze kojarzony, nie oznacza, że mamy do czynienia z przekreślaniem muzycznej tradycji. Nie ma wątpliwości od pierwszej do ostatniej nuty: to stary VDGG, a przy tym w świetnej formie. Utwory, pomimo mniejszego niż dawniej stopnia komplikacji, są grane z zaangażowaniem i polotem jak przed trzydziestu paru laty, przywołują tę jedyną i specyficzną aurę do jakiej zdążył przyzwyczaić słuchaczy zespół.

Płyta druga albumu jest zupełnie inna niż ta pierwsza: to niemal 70 minut „improwizatorskich” popisów w studio. Ten, co by nie powiedzieć, dość kontrowersyjny podział na część balladową i improwizowaną, był przedmiotem krytyki recenzentów. W prasie, tuż po wydaniu płyty, tu i ówdzie zarzucano grupie koniunkturalizm i niewiarę w możliwości współczesnego odbiorcy. Pisano o komercyjnym posunięciu Hammilla i spółki, którzy wraz z wytwórnią Virgin, wydawcą Present, doszli do wniosku że taka „separacja” przyczyni się do lepszej sprzedaży tytułu. Podnoszono brak bezkompromisowości, która cechowała dotychczasowe wydawnictwa zespołu. Pojawiły się i takie głosy: płyta byłaby wspaniała i niezapomniana, gdyby obie jej części przemieszać i połączyć, tzn. wprowadzić do wnętrza utworów balladowych, te z drugiego krążka, itd., itd.

Otóż, wydaje mi się, iż te proste i dość naiwne pomysły ni jak się mają do przedstawionego przez zespół materiału na drugiej płycie Present. Faktycznie drugi krążek zestawu prezentuje bardziej improwizatorskie czy raczej jazzowe oblicze VDGG: nie zapominajmy, muzyka jazzowa w twórczości tej grupy była równie ważna co jej rockowe korzenie, w znacznym stopniu decydowała o jej oryginalności; to przecież saksofon, a nie gitara, określał podstawy brzmieniowe muzyki twórców Pawn Hearts. W przypadku nowego albumu problem w tym, jak sądzę, że faktycznie owa strona „improwizatorsko-jazzowa” nie bardzo pasuje do muzycznych rozwiązań z pierwszej płyty. Mój zarzut dotyczy jednak przede wszystkim kwestii wyboru, czy też raczej jego braku. Zbiór oznaczony cyfrą „2” nie jest po prostu tak spójny jak zbiór „1”. Nie stanowi też jego przedłużenia (czy to w postaci jakiegoś muzycznego rozwinięcia, prostej kontynuacji bądź też nawet odwrotności, przeciwieństwa), mimo nieco na siłę wprowadzonej ramy kompozycyjnej w postaci szumu fal (kończącego pierwszą płytę, inicjującego pierwszy utwór płyty drugiej oraz zamykającego ostatni utwór całości: The Price of Admission). Wiele fragmentów z drugiej płyty nie powinno się znaleźć na albumie, choćby nieciekawy, grany dość sztywno w stylu elektrycznego Hancocka z przełomu lat 70. i 80., Double Bass. Podobnie rzecz ma się z dziewiątym w kolejności Homage to Teo, gdzie szablonowy początek (ukłon w stronę modern jazz) przechodzi powoli w organowo-perkusyjny dialog. Niektóre utwory mogą wręcz denerwować swoją zmiennością tematyczną i nastrojową, zmiennością wymuszoną, nieuzasadnioną przebiegiem akcji muzycznej, tak jest we wspomnianym The Price of Admission, gdzie początkowe partie oparte na rytmie utrzymywanym przez perkusję i organy, zostają porzucone na rzecz dialogu między instrumentami; a za chwilę mamy powrót do sekwencji rytmicznej, ale znów gdzieś od 6 minuty (bez głębszego uzasadnienia) do głosu dochodzi spokojny, melancholijny jazz lat 60. Podobnie jest w Vulcan Meld, którego zmienność tematyczna (znów bez motywacji!) jest jakąś niepisaną zasadą. Choć warto podkreślić, że brak konstrukcyjnego kośćca rekompensuje w tym przypadku ciekawie rozegrany przez saksofon wschodni motyw (nb. wschodni motyw grany przez Jacksona pojawia się jeszcze w Architectural Hair). Ta osobliwa, bo wymuszana – obym się mylił! – na siłę zmienność prowadzić musi do pytania o rzeczywisty stopień improwizacyjności utworów. Te podejrzenia wydaje się potwierdzać Crux – skądinąd doskonały utwór – oparty na oszczędnym i stonowanym dialogu między saksofonem Jacksona i gitarą Hammilla, rozgrywający się na tle partii organów Bantona. To właściwie instrumentalna ballada, która – jako jedyna z tego zestawu – z powodzeniem mogłaby znaleźć się na płycie pierwszej. Ale rzecz całą trudno określić jako improwizację. Podobne wątpliwości można mieć słuchając „karmazynowego” Spanner; jakiś stopień rockowej możliwej do przewidzenia intencjonalności ma także Manuelle, z doskonałą partią Hammilla, która zostaje wyprowadzona z rytmicznego początku, opartego na współpracy Jacksona i Bantona. Słuchając tych wszystkich pomysłów zgromadzonych przez zespół na drugiej płycie zestawu Present odnoszę wrażenie, iż przez studio przeleciał raczej duch rockowego jam sesssion, a nie jazzowej czy też jazzrockowej improwizacji. Ta druga jest przecież związana z muzyczną dyscypliną z dialogiem wszystkich instrumentalistów, z rozwojem określonego tematu – podczas, gdy dominantą jest w tym przypadku muzyczny collage, swoboda przechodzenia od...do. Nie znaczy to oczywiście, że brak na płycie rzeczy ważnych i wartościowych. Daleki jestem od takiego stwierdzenia. Ogromną pozytywną zasługę ma według mnie głównie saksofon Jacksona. To dzięki jego rozwiązaniom i pomysłom brzmieniowym, jak choćby tym z ‘Eavy Mate, przywołującym ducha mistycznej muzyki Garbarka, słucha się części drugiej albumu mimo wszystko z zainteresowaniem. Choć warto podkreślić: gdyby muzycy zdecydowali się na większą selekcję i pozostawili na krążku nr „2” te najlepsze i klimatem zbliżone do płyty pierwszej utwory (może niektóre pomysły bardziej rozwinęli), myślę tu przede wszystkim o Slo Moves, Architectural Hair, Spanner Crux, Manuelle, może Homage to Teo, oraz o przed chwilą wymienionym ‘Eavy Mate, mielibyśmy do czynienia z bardzo interesującą płytą, równoprawną częścią albumu, ba kto wie, może nawet z częścią bardziej intrygującą od tej pierwszej.

Sprawa następna to porządek, kompozycyjny zamysł całości. O ile na płycie pierwszej jest on czytelny, jasny i dość oczywisty, o tyle w drugiej trudno się go doszukać. Słuchając kolejnych utworów odnieść można wrażenie, iż pojawiają się one dość przypadkowo: zmienność nastrojów, różnorodność lub heterogeniczność form to za mało, jeśli chodzi o motywację. No i wreszcie sprawa proporcji. Płyta druga odstaje w stosunku do pierwszej, jeśli chodzi o długość czasu trwania – jest niemal (mamy tu ponad 65 minut muzyki) dwukrotnie dłuższa do pierwszej. Nie ułatwia to słuchania i budzi dość mieszane uczucia. Tym bardziej, co już podkreślałem, że ta długość wcale nie jest motywowana jakością kompozycji. Pewna równowaga wpłynęłaby pozytywnie na obraz całego albumu, podnosząc przy tym, jak sądzę, jego artystyczną wartość.

Wszystkie te uwagi krytyczne nie wpływają ostatecznie na pozytywną ocenę Present. Zapewne nie jest to płyta wybitna w twórczości Van Der Graaf Generator, ale też po tylu latach zespół nie ma się czego wstydzić, a jego powrót należy uznać za potrzebny i ważny. Grupa jest ciągle istotnym elementem sceny progresywnej, i to nie tylko w historycznym wymiarze. I cóż z tego, że VDGG nie zaskakuje tak totalnie jak w pierwszej połowie lat 70., że może brak mu tego szaleństwa i bezkompromisowości, jakimi raczył nas przed trzydziestu pięciu laty. Ważne przecież, że jest i gra dla nas dalej, że powrócił w niezłej formie i że nadal ma coś interesującego do powiedzenia, no i że nagrał nową, dobrą płytę. Album Present pokazuje „teraźniejszość” VDGG, obecną sytuację zespołu, który po wielu latach znalazł się znów w punkcie startu, i „przedstawia” swoim starym oraz nowym fanom muzyczny „prezent” – zapowiedź swojej dalszej (miejmy taką nadzieję) działalności. Z niecierpliwością i nadzieją czekam na więcej... mój głód podsyca roznoszona w prasie i w sieci wieść, że koncerty Hammilla i spółki są po prostu ree-wee-laa-cyjj-nee.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.