1. Every Day (6:14)/ 2. The Virgin and the Gypsy (4:28)/ 3. The Red Flower of Tachai Blooms Everywhere (2:05)/ 4. Clocks (The Angel Of Mons) (4:16) 5. The Ballad Of The Decomposing Man (Featuring - The Office Party) (3:48)/ 6. Lost Time In Cordoba (4:03)/ 7. Tigermoth (7:35)/ 8. Spectral Mornings (6:32)
Całkowity czas: 39:01
skład:
Steve Hackett - vocal, guitars, Roland guitar synth, koto, harmonica/
Dik Cadbury - bass, vocal, bass pedals, violin/
John Hackett - flutes, bass pedals/
Pete Hicks - vocal/
Nick Magnus - keyboards, Vox string thing, Novotron, harpsichord, clavinet, RMI, Fender Rhodes, mini moog, Roland string synth, SH 2000/
John Shearer - drums, percussion
Nie wiem czemu postanowiłem napisać tę recenzję. Przecież „Spectral Mornings” z pewnością wszyscy świetnie znają i przedstawiać to dzieło po raz wtóry jest rzeczą kompletnie niepotrzebną. No ale trzeba przyznać, że od jakiegoś czasu Steve Hackett nie jest obiektem żadnych dyskusji, a przecież przyjedzie niedługo do Polski. Choć z drugiej strony co tu dużo gadać? Hacketta się słucha, a nie gada! Dobry na każdy humor, porę roku i dnia. Praktycznie nie ma w moim życiu nawet jednego tygodnia bez „Darktown”, „Voyage of…”, „Guitar Noir” czy „Spectral Mornings”…
No właśnie… Trzeci po "Voyage Of The Acolyte" i "Please Don't Touch!" solowy album mojego ulubionego gitarzysty... "Spectral Mornings". W tej płycie jest coś. Takie coś, co sprawia, że trudno jest określić czym tak naprawdę ta muzyka przyciąga nas do siebie. Żadnego z zawartych tu utworów nie uznałbym za genialny, wybitny lub poruszający do głębi. Nic nie powala tak, jak np. „Shadows of the Hierophant”. Moc spektralnych poranków tkwi w czymś innym – po prostu puszczasz tę płytę i jest ci wspaniale. Wydaje się, że nic już od życia nie potrzeba, że oto kwintesencja muzyki, której pragnie się słuchać. Żadnych dwudziestominutowych epickich utworów, których nie zrozumiesz bez dogłębnej analizy tekstu. Żadnych ponurych dźwięków zwiedzających najciemniejsze zakamarki duszy. Żadnego udowadniania, że jestem najlepszy. Po prostu muzyka, której słucha się tylko dla czystej przyjemności...*
Leciutka to płyta, choć Steve ukazuje tutaj wiele swoich twarzy (w tym te mroczniejsze). Raz jest klasyczny, raz typowo genesisowy, czasem dowcipny, czasem mroczny. Ale nawet taki mrok jak „Tigermouth” jest jakimś cudem zwiewny. Mówi się, że przez te wszystkie długie lata wzorowania się na progresywnych klasykach nikomu nie udało się nagrać płyty podobnej do „Selling England By The Pound”… Wiem, wiem! Nazywanie Hacketta kopistą Genesis brzmi jak atakowanie kraju przez własne wojska. Jednak wydaje mi się, że pod względem przestrzeni i eteryczności Steve’owi udało się osiągnąć podobny efekt. Muzyka jakby delikatnie unosiła się na wietrze. Z jednej strony tak gęsta, tak bogata stylistycznie, brzmieniowo, z niezliczoną ilością smaczków, a z drugiej wydaje się, że można by dokładać do niej i urozmaicać jeszcze w nieskończoność. I to jest piękne! Pobudza wyobraźnię:)
Wyróżniające się utwory? Czy ja wiem…? Na „Spectral Mornings” nie widzę ani słabych, ani wybitnie mocnych punktów. Każdy kawałek coś tu wnosi i mimo dzielących je różnic stylistycznych wszystko trzyma się kupy. Jakbym miał już coś wyróżniać to padłoby chyba na śliczne „The Virgin And The Gypsy”, klasyczne „Lost Time In Cordoba”… no i ten tytułowy utwór – zupełna nuda, której mógłbym słuchać w kółko i jeszcze częściej.
Absolutna klasyka. Idealna na każdy poranek, nie tylko spektralny. Nie oceniajmy, nie gadajmy, tylko słuchajmy!
*… No dobra! Słucham jej też czasem, żeby naładować sobie baterie:-) Ten album ma pozytywną energię i lubi się nią dzielić.