Ocena:
8+ Absolutnie wspaniały i porywający album.
31.12.2009
(Recenzent)
OST — Heat
Z powodu cienizny tegorocznej, świątecznej oferty kanałów telewizyjnych, człowiek, znudzony wyciskaniem na pilocie tych samych przycisków, postanawia zajrzeć do swojego zbioru filmów na różnych nośnikach. Śmieszne – nie mam telewizorni praktycznie przez cały rok, a kiedy myślę, że w święta zobaczę coś nowego – pustka. Natrafiam na dawno nieoglądany film i wsłuchuje się w muzykę. Nagle wracają pewne odległe i magiczne chwile, kiedy takie dźwięki zachwycały. Na długo zanim zaczęło się słuchać tego całego wiecie czego. I, dammit, pomimo kolejnych lat drążenia muzyki i znajdywania coraz to nowych, fantastycznych rzeczy, nadal robi ogromne wrażenie!
Mowa tutaj o ścieżce dźwiękowej do „Gorączki” Michaela Manna. Za całość odpowiedzialny jest weteran muzyki filmowej – Elliot Goldenthal. Na albumie usłyszeć można też dzieła wielu innych ciekawych osobowości muzyki (U2, Moby, Kronos Quartet, czy Lisa Gerrard). Ale nie na nich skupię się w tym tekście. Soundtrack do „Heat” łączy w sobie wszystko, co w muzyce uwielbiam. Tajemniczość, tęsknotę, nieprzewidywalność, drapieżność… i wlane w muzykę uczucia. O tym właśnie chcę napisać. I nie liczy się kto, nie liczy się co, czy słońce wschodzi czy zachodzi… Z tym że ciężko pisać o emocjach, kiedy muzyka wywołuje ich jednocześnie tak wiele i maluje tyle pejzaży. Nie sposób opisać jak w jeden, krótki moment mogą odżyć zapomniane chwile, obrazy i twarze. Jeden moment potrzebny do poczucia tych wszystkich rzeczy, których nie obudzi w nas nic innego… tylko muzyka!
Odżywają najskrytsze marzenia, o których ciężko pamiętać podczas kolejnych, identycznych do siebie dni, kiedy wciąż biegniemy, już od dawna nie pamiętając gdzie. Już z pierwszymi dźwiękami Kronos Quartet… Niby takie nic, trochę smyczków i czegoś tam jeszcze. Niektórym nie potrzeba wielu środków wyrazu. Ale ale! Nagle wkracza gitara, a smyczki grają niczym złowieszcze, bzyczące osy terroryzujące nas swoją obecnością w pokoju. Gdzieś tam w tle wymijające nas krzyki, śpiewy i inne ekscytujące rzeczy. Pierwsza gra na emocjach tego wieczoru. I to jaka! A to dopiero początek…
Always Forever Now przynosi swego rodzaju ukojenie. Początek niczym Archive (heh, spójrzcie na rok wydania tego albumu), do tego afrykańskie bębny, basik… w tle wyśpiewywane gdzieś tytułowe słowa, rozbudowana sekcja rytmiczna, fajne gitarowe riffy, mnóstwo różnych smaczków. Niby wszystkiego tutaj mnóstwo, a utwór zdaje się być bardzo leciutki. Z drugiej strony tylko trzy wypowiadane słowa, a jednak w swojej postaci znaczą więcej niż tysiące ozdobnych wersetów. Warto zwrócić też uwagę na dwa następne momenty: Condensers i Refinery Survillance, bo to pierwsze ścieżki będące w całości w filmie. No i niech mi ktoś powie, że to nie jest wyjątkowa rzecz! Budujące napięcie smyczki Kronos Quartet, budzące przeraźliwy niepokój dźwięki gitary. Kto by pomyślał, że to tylko przedsmak gitarowych błogości, jakie jeszcze nas czekają. Last Nite, chociaż palce stukające w klawiaturę za wszelką cenę chcą napisać „night”... Arcydzieło! Piękna tych trzech minut nie jestem chyba w stanie opisać w żaden sposób. Chyba że, ale to i tak nie odda nawet w połowie… Łkająca, płacząca gitara, niczym dłużąca się w nieskończoność, bezsenna noc… i Ultramarine, czyli świt po tej nocy. Niesamowicie kojąca rzecz, która ma w sobie „to coś”. Oprócz Last Night jest tutaj jeszcze jeden fantastyczny moment Terje Rypdala – nostalgiczne i wyciszone Mystery Man. Prostota, elegancja, idealna rzecz do wypełnienia ciszy wieczornego zamyślenia. Perełka i tyle.
Zmieniamy klimaty. Moby i New Dawn Fades - rozpędzony kawałek i kawał porządnego, ciężkiego grania. Przesterowane, drapieżne gitary, perkusja... No tylko wrzucić do wozu i pruć po autostradzie. Warto też zwrócić uwagę na pozostałe, goldenthalowe momenty prosto z filmu oraz (i zwłaszcza) na Force Markera. Właśnie czegoś takiego potrzeba w filmach. Mała dygresja… Pamiętacie stare produkcje wytwórni Disneya? Najlepiej te przedwojenne, krótkometrażowe dzieła. One nie potrzebowały żadnych słów. Wszystkie emocje bajkowych bohaterów wyrażane były muzyką. I to było… jest piękne… Wiadomo, filmy z aktorami nie wymagają tyle od muzyki, ale w przypadku „Gorączki” wyrobione zostało jakieś 200% normy.
Czas na punkt kulminacyjny emocji i ekspresji. Sountrack „Heat” przeradza się na siedem minut w album Dead Can Dance. Mrok mroków, przejmujący głos Lisy Gerrard, a my mamy tylko jedno wyjście – wsłuchiwać zahipnotyzowani. I co Wy na to? Aaaa, jeszcze zakończenie… Bajka! Nie będę zanudzał opisem, a raczej próbą opisu. I tak przeciętny konsument będzie zawsze kojarzył Moby’ego od innej, nokijnej strony.
Czasem odnoszę wrażenie, że wydawanie sountracków jest dla filmowców złem koniecznym. Powrzucają kilka tematów z filmu, zwykle w randomowej kolejności, dodadzą dwa, trzy kawałki w całości, które pojawiły się w danych scenach przez moment i styknie. Michael Mann nie chciał zbylejaczyć tej muzyki. Wszystko wydaje się być starannie wyselekcjonowane, ułożone chronologicznie i z sensem. Bez żadnych zgrzytów w przejściach z jednej kompozycji do następnej, chociaż stylistyczny przekrój zawartych tu kompozycji jest naprawdę zadziwiający. Emocji i wrażeń tutaj co niemiara, a całość jest niezwykle spójna.
Chciałem zakończyć ten kolejny, muzyczny rok w wyjątkowy sposób, tekstem o czymś wyjątkowym. Specjalnie wybrałem z założenia rzecz niespójną, teoretycznie niezbyt „progresyfną” i chyba niezbyt znaną. Obyśmy w nowym roku nie ograniczali się w żaden sposób w poszukiwaniu nowych, muzycznych wrażeń…
Patrząc z perspektywy muzyki filmowej – arcydzieło. Jednak nie chciałem obierać właśnie takiego punktu widzenia…