Australijski Voyager to takie trochę… nasze serwisowo – artrockowe odkrycie. Ich jeszcze ciepłe i świeże, tegoroczne wydawnictwo zatytułowane „Univers” przypadło do gustu mojej skromnej osobie ale także i Naczelnemu. Sporo miłych słów pod adresem tegoż materiału padło w pomieszczonych tu recenzjach. „Dobre wieści” płynące z Polski dotarły i do Australii, gdyż na zespołowej stronce można było już niedługo po tym fakcie odnaleźć znajomo wyglądający link: Artrock.pl (Polish)
No dobra, czas skończyć z tymi „sympatycznościamii”, wszak rolą serwisu nie jest praca na rzecz przyjaźni polsko – australijskiej lecz opisywanie muzyki. Być może, podobnie jak ja i szef, ktoś jeszcze zaraził się ich muzyczką i chciałby wiedzieć co kapela grała wcześniej. Sięgnijmy zatem do tej zaległości i przyjrzyjmy się jej bliżej.
„Element V” to voyagerowy debiut, który w Australii światło dzienne ujrzał w 2003 roku, a świat dowiedział się o nim rok później. Nagrywając ten album grupa była kwintetem, a z obecnego składu udzielali się w nim tylko wokalista Daniel Estrin i gitarzysta Mark DeVattimo. Co ciekawe – na basie przygrywa tu kobieta, lecz nie jest to Simone Dow znana nam z „Univers”, a Melissa Fiocco. Mimo tych personalnych różnic, muzyka zaprezentowana na krążku z pewnością zainteresuje tych, którzy polubili ostatnią płytę Voyager. Okazuje się bowiem, że charakterystyczne i rozpoznawalne elementy ich stylu, już na tym krążku są widoczne.
Całość rozpoczyna klawiszowe intro „Sic Transit Gloria Mundi”, iście filmowe i wzniosłe, mogące być tłem dla niejednego amerykańskiego, filmowego „samograja” o kolejnej mega - katastrofie. Szybko budzi nas jednak „To The Morning Light”, w którym po obowiązkowej, bogatej elektronice i po zawołaniu Estrina „Come On!!”, rozpoczyna się ostra jazda z ciężkim riffem. I już wtedy słychać, że „Univers” jest dopieszczeniem i dopracowaniem pomysłów z „Element V”. „To The Morning Sun” nie jest drugim „Sober” ale potencjał na przebój ma i spokojnie może robić za „hit” tego albumu. Potężnie, melodyjnie grające niekiedy unisono dwie gitary oraz niski, rozpoznawalny głos wokalisty, nie pozwalają pomylić tego zespołu z żadnym innym. Ten wokal, w minutowym „Towards Uncertainty”, na tle odgłosów padającego deszczu, faktycznie może przypominać, jak to napisał Naczelny, Petera Steele. W większej ilości grupa flirtuje na tym krążku z power metalem. W „The Ancient Labyrinth” i „Monument” wszystko oparte jest na szybkiej, pędzącej do przodu galopadzie. Z kolei „The Eleventh Meridian” rozpoczyna się od „rycerskich” klawiszowych dźwięków, po których wjeżdżają dwie harmonicznie grające gitary. Przy tym kawałku warto zatrzymać się jeszcze z jednego powodu. Otóż na ostatnim krążku, Daniel Estrin podśpiewuje nam troszeczkę po rosyjsku. Okazuje się, że taki zabieg nie jest niczym oryginalnym dla grupy. W tym kawałku bowiem wokalista mierzy się bowiem z językiem… niemieckim. Przez chwilę duch Rammsteina delikatnie się unosi. Zresztą, zaskakujących smaczków na „Element V” nie brakuje. 37-sekundowa „Miseria” ma sakralny charakter i przenosi nas lekko do… średniowiecza, zaś początek „Kingdom Of Controls” przywołuje gabrielowską muzykę do „Ostatniego kuszenia Chrystusa”. Szkoda, że na chwilę kawałek trąci kiczem, gdy po „arabsku” grające gitary przypominają jakiś koszmarny turecki przebój święcący triumfy podczas kolejnej edycji niezniszczalnej „Eurowizji”. Nie można także zapomnieć o… dyskotece. Już poprzednio pisałem, że progmetal grany przez Australijczyków jest mocno komercyjny. Słyszałem też głosy proponujące przyklejenie mu łatki „disco – polo metal”. Po usłyszeniu „The V Element” faktycznie można… zwątpić. Brakuje już tylko szklanej i mozaikowej kuli zawieszonej centralnie. Cóż..., chłopaki z Pain Of Salvation ze swoim „Disco Queen” nie byli pierwsi.