ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Galahad ─ Empires Never Last w serwisie ArtRock.pl

Galahad — Empires Never Last

 
wydawnictwo: Avalon Records 2007
 
1. De-Fi- (2:03)/2. Ance (3:42)/3. Termination (7:14)/4. I Could Be God (13:58)/5. Sidewinder (11:00)/6. Memories From An African Twin (4:02)/7. Empires Never Last (9:05)/8. This Life Could Be My Last (9:18)
 
Całkowity czas: 61:27
skład:
Stuart Nicholson – vocals / Spencer Luckmann – drums & percussion / Lee Abraham – bass, backing vocals / Dean Baker – keyboards / Roy Keyworth – guitars / Guest musician: Karl Groom / production & additional guitars
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,1
Album jakich wiele, poprawny.
,1
Dobra, godna uwagi produkcja.
,1
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,5
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,21
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,32
Arcydzieło.
,34

Łącznie 95, ocena: Absolutnie wspaniały i porywający album.
 
 
Ocena: 8 Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
03.09.2007
(Recenzent)

Galahad — Empires Never Last

Droga tej płyty do sklepowych półek była niezwykle kręta, wyboista i zawierała fragmenty rzadko spotykane na „szosach muzycznego biznesu”. Przede wszystkim myślałem, że w konkurencji - „ogłaszamy datę oficjalnej premiery” - rozpocznie (pewnie nierówny) pojedynek z „Chinese Democracy” Guns N’Roses. No bo płytka jest tegoroczną premierą a nagrana została już w ubiegłym roku. Od tej pory grupa zdążyła już ją popromować podczas ubiegłorocznych koncertów, przy okazji których można się było w nią zaopatrzyć jako „Limited Edition Tour” wydany własnym sumptem. Ale to nie koniec niestandardowych zachowań wydawniczych. Podczas jednego z koncertów Galahad postanowił zarejestrować pierwsze w swojej historii DVD. O jaki koncert chodzi – każdy polski fan grupy wie. Faktem jest, że podstawę odegranej owego majowego wieczoru setlisty, stanowiły nowiuteńkie kawałki. Efekt tego był taki, że jesienią 2006 roku trzymaliśmy w łapkach koncertową wersję płyty, której oficjalnie na rynku nie było! Trochę dziwne, nieprawdaż? Można się naturalnie zastanawiać dlaczego do takiej sytuacji doszło. Problemem z tego co wiem, była kwestia znalezienia odpowiedniego wydawcy. I w tym momencie dochodzimy do kwestii… pieniędzy, których jak mniemam, ktoś nie chciał zainwestować w ukazanie się krążka. Ok. Rozumiem. Muzyczna nisza panów z Galahad do najbardziej komercyjnych nie należy i kokosów nigdy nie przyniesie ale znając ten materiał na długo przed ukazaniem się krążka zastanawiałem się, dlaczego setki progresywnych gwiazdeczek bez jakiegokolwiek wyrazu i charakterystycznego stylu wydają co rusz nowe płyty, a zasłużony band z bardzo dobrym materiałem ma z tym problem? Stawiamy na młodzież? Dobra… koniec tych niepotrzebnych filozoficznych rozważań. Czas kilka zdań poświęcić muzyce.

Ważne, że album z nowymi piosenkami Galahad już jest. Długo kazał czekać swoim fanom na ten fakt Stuart Nicholson. Całe pięć lat. Jeszcze ważniejsze jest jednak to, że grupa wróciła na nim, po przekombinowanym „Year Zero”, do tego co robi najlepiej. Pięknej, wzniosłej, i co ważne, niezwykle melodyjnej muzyki. Oczywiście tęsknota do eksperymentalnego wykorzystywania elektronicznych dźwięków w formie znanej z „Year Zero” gdzieś pozostała. Jednak, jak przystało na rockową kapelę, króluje tu gitara i to nie tylko pod postacią dopieszczonych solówek Roya Keywortha ale również, a może i przede wszystkim, gęstych i mocnych brzmień. W wyniku tego otrzymujemy najcięższą płytę Galahad w historii. Najcięższą, posępną i bezwzględnie jedną z najlepszych. Muzyków komplementować nie ma sensu. To starzy wyjadacze „progresywnego okrągłego stołu”. Głosu Nicholsona nie sposób pomylić z jakimkolwiek innym. Demon i charyzma w jednym. To trzeba napisać. No i warto tylko nadmienić o świeżej krwi w zespole, którą jest bardzo sprawny basista Lee Abraham (przypominający mi posturą ale także i twarzą aktora Johna Goodmana… wiecie… tego Freda Flinstona). Bez urazy, obaj sprawiają w swoich rolach bardzo sympatyczne wrażenie.

Clue płyty stanowi pięć długich kompozycji. Wszystkie skonstruowane według podobnego wzorca. Rozbudowane, wielowątkowe, bardzo melodyjne, z „wiecowo” śpiewanymi refrenami, podczas których najlepiej wyjść na wysoką ambonę i grzmieć („I Could Be God”, „Sidewinder” „Empires Never Last”). Spośród „długasów” wyłamuje się tylko ostatni „This Life Could Be My Last”, z refrenem tak urzekającym, że serce mięknie do konsystencji słabo ściętej galaretki.

Album uzupełniają trzy krótsze formy, w których nie udziela się Stuart Nicholson, choć nie wszystkie z nich są utworami instrumentalnymi, gdyż w „De-Fi-” słyszymy żeńską wokalizę. Nie można zapomnieć także o wzruszającym „Memories From An African Twin” z najładniejszą na płycie gitarową solówką.

Ciężar płyty podkreśla nie tylko zawarta na niej muzyka, ale także jej tytuł, okładka i teksty, w których Nicholson rozprawia się z „brudami” współczesnego świata od polityki poczynając a na wojnie kończąc.

Wartościowy to album, choć dla zwolenników bardziej tradycyjnych, progresywnych klimatów.
 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.