CD 1: 1. Moviedrome 2. Crack in the ice 3. Double vision 4. Midas vision 5. Serenity 6. The butterfly man 7. The hanging tree 8. A state of grace 9. Enemy without 10. Crying for help VII CD 2: 1. Chosen 2. Elea 3. Friday`s dream 4. Multimedia track & interview.
Arenę trzeba lubić. Zespół o zmieniającym się częściej niż pory roku
składzie, w zasadzie nie wnoszący nic nowego do historii muzyki... A jednak
poważany w progrockowym światku. I chociaż przyznać
trzeba, że niektóre z dokonań Areny (np. ostatni "Immortal?")
spotykają się z różnoraką reakcją fanów, w zasadzie dużej słuchalności
odmówić zespołowi nieśmiertelnego Nolana i Micka Pointera odmówić nie
sposób. Ja także czuję do Areny pewien sentyment; płyty takie jak "Visitor"
czy "Songs from the lion`s cage" uważam za dobrą robotę, choć
mało oryginalne, to jednak poważne, broniące się zaciekle dzieła. Nie
należy się dziwić więc, że z chęcią sięgnąłem po najnowsze koncertowe
wydawnictwo tej grupy. A że w moje chętne łapki trafiła rozszerzona edycja
płyty - dwukrążkowa, z "obszernym materiałem dokumentalnym",
spodziewałem się ciekawostki co najmniej na miarę "Welcome to the
stage", znanego mi już dobrze. Tymczasem... Usłyszeć mi było dane
twór dziwnej konsystencji. Cóż bowiem serwuje nam wydawnictwo Verglas?
Na początek raczeni jesteśmy "Moviedrome" - jedną z najciekawszych
kompozycji pochodzących z albumu "Immortal?". Wstęp jest ciekawy
- szepty, słychać wręcz sączący się zza sceny dym, klaszcze publiczność
i... rozczarowanie na wstępie. Żadnego wykopu, żadnego klimatu znanego
z poprzednich płyt. Sowden, dysponujący charakterystycznym głosem - śpiewa
bez przekonania, jakby chciał a nie mógł, perkusja Pointera brzmi płasko
i bez wyrazu, a gitarki będące we władaniu Salmona i Mitchella bzyczą
dziwnie, miast wprowadzać dobrze znane uczucie mrowienia w dole pleców.
Nawet Clive Nolan, klawiszowiec - uczestnik wszelkich dziwnych progresywnych
projektów zdecydowanie się nie stara. To ma być Arena? Przyznam, że byłem
zniesmaczony. Choć... Minęło to szybko. Wraz z kolejnymi kompozycjami
- przez nieco żywszy "Crack in the ice", całkiem smakowite "Double
vision" i "Midas vision" oraz resztę nieźle, a na pewno
lepiej wykonanych od pierwszego kawałków dochodzimy do clou programu:
"A state of grace", "Enemy without" i genialnie zaaranżowanego,
pełnego ekspresji "Crying for help VII", które jest o wiele
bardziej elektryzujące niż śpiewane a capella przez Wrightsona na "Pride".
Napięcie podnosi się horrendalnie po to tylko, żeby zaraz opaść... Bo
pora włożyć drugi krążek. A na nim czeka "Chosen" - jeden z
moich ulubionych utworów Areny, tutaj spartaczony, a przynajmniej zagrany
nie tak, jak bym się spodziewał, bo spłycony i bez wyrazu, dosyć interesujące
"Elea" i warty uwagi "Friday`s dream". I wywiad -
w zasadzie może i ciekawy, choć wrażenie można odnieść, że nie mówiący
o niczym. Ot, panowie siedzą w knajpie, piją Coca-Colę i opowiadają o
sobie i o płytach swego autorstwa. Hmmm... O wiele lepiej by było, gdyby
wytwórnia - miast raczyć nas takimi smutami - podała na złotym talerzu
jakiś sensowny teledysk bądź fragment koncertu, lub po prostu rozbudowała
listę utworów. Tym bardziej, że z ust piątki członków zespołu nie pada
nic szczególnie interesującego. I finisz... To już minęło sto minut? E?
Eeeee...
Przyznam szczerze, że byłem trochę rozbity po pierwszym przesłuchaniu
"Śniadania w Biarritz". Spodziewałem się kompletnie czegoś innego,
a za niebagatelną cenę kilkudziesięciu złotych otrzymałem tak naprawdę
niewiele. Czy płyta nie ma więc żadnych mocnych punktów? Owszem, ma. Po
pierwsze: genialna końcówka dysku pierwszego. Czuć w powietrzu energię,
to, że panowie rozkręcają się powoli, acz skutecznie, słychać diabolicznie
śmiejącego się Sowdena, któremu głos nie łamie się tak, jak na początku
nagrania. Słychać Salmona z basem, słychać Clive`a, który stara się o
jakieś ciekawsze brzmienia... Mitchell też dosyć zdrowo szarpie struny;
jedyne zastrzeżenia można mieć do Pointera, którego gra jest stanowczo
za mało spontaniczna. I drugi dysk: przepiękne "Friday`s dream",
chyba najlepiej wykonany utwór z holenderskiego koncertu. Czy to jednak
wystarczy, jak na dwa krążki wypełnione po brzegi? Chyba nie...
Finalizując, wysnuć można następujące wnioski: po pierwsze, to płyta
dla zagorzałych fanów - Ci zawsze znajdą w niej coś dla siebie, jednak
nie znającym Areny proponowałbym nabycie innego dzieła tej formacji, chociażby
genialnego "Visitora". Po drugie, dzień nagrania nie był dla
członków Areny dobrym dniem - czy to na wskutek libacji przedkoncertowej,
czy na wskutek ogólnej niemocy nie brzmią oni tak, jak przyzwyczajeni
byliśmy ich słyszeć. Do tego mam właśnie największe zastrzeżenia, bowiem
nie potrafię potraktować ulgowo z lekka fałszującego na "Double vision"
Sowdena, perkusji jak z dna zamkniętego słoika czy ogólnej atmosfery marazmu
udzielającej się chyba muzykom. Panowie, gdzie wasza werwa? Po trzecie:
wersję bonusową można pominąć przy chęci zakupu czegoś nowego, za wyższą
niż wersji zwykłej cenę tak naprawdę nie dostajemy nic. I po czwarte:
mam nadzieję, że nie brzmią tak wszystkie koncerty zespołu, który zawsze
uważałem za bardzo dobry. Bo jeśli tak, to wolę nagrania studyjne. W każdym
razie gwarantuję, że "Welcome to the stage" gwarantowało większą
radość z odsłuchu. Za niższą cenę.
Stawiam "Breakfast in Biarritz" ocenę siedmiu punktów. Przy
czym z niekłamaną goryczą w głosie stwierdzić muszę, że dwa z nich są
jedynie wynikiem mojego do grupy sentymentu. Z najnowszym dokonaniem Areny
jest jak z mało słodkim tortem - wygląda ładnie, smakuje w sumie nieźle,
ale czegoś w nim brakuje