ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Nefilim ─ Zoon w serwisie ArtRock.pl

Nefilim — Zoon

 
wydawnictwo: Beggars Banquet 1996
 
Still Life - Xodus - Shine - Penetration - Melt (The Catching of the Butterfly) - Venus Decomposing - Pazuzu (Black Rain) - Zoon [Part 1 & 2] (Saturation) - Zoon [Part 3] (Wake World) - Coma
 
Całkowity czas: 53:24
skład:
Carl McCoy (wokal i teksty), Paul Miles (gitara), Cian Houchin (gitara basowa), Simon Rippin (perkusja)
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Niezła płyta, można posłuchać.
,0
Dobry, zasługujący na uwagę album.
,0
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,0
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,10
Arcydzieło.
,19

Łącznie 29, ocena: Arcydzieło.
 
 
Recenzja nadesłana przez czytelnika.
Brak oceny
Ocena: * Bez oceny
03.09.2001
(Gość)

Nefilim — Zoon

Carl McCoy jest człowiekiem tajemniczym. Szaman, mistyk i genialny wokalista o charakterystycznym, chropowatym głosie wraz ze swoją kapelą - Fields of the Nephilim - parę lat temu dołożył swoje solidne pięć groszy do historii gotyku. Wszak to z rąk (ust? :) tego pana wyszło legendarne i niesamowicie klimatyczne "Elizium"... Płyta, której recenzję właśnie czytacie nie jest kolejną płytą Fieldsów (swoją drogą, oczekiwaną w napięciu :) lecz solowym dziełkiem enigmatycznego Karola. I choć wydana została w 1996 roku, warto ją przybliżyć ogółowi, gdyż mimo pięciu lat, jakie minęły od jej premiery - wciąż budzi radosny dreszczyk w dole pleców. Piszę o niej również dlatego, że jest w zasadzie nieznana nikomu, poza najtwardszymi fanami McCoya ze względu na swój wyjątkowo ciężki charakter, a więc tym bardziej należy ją polecić jako swego rodzaju cukiereczek. Pikanterii dodaje fakt, że dostać "Zoona" jest niezwykle ciężko; nieliczne taśmy i kompakty znajdywane w sklepach muzycznych są natychmiast wykupowane. Zaręczam; nie ma się czemu dziwić. "Zoon" to dzieło wybitne.

Przejdźmy jednak do samej płyty, do tego, co najsmaczniejsze ;) Krążek otwiera "Still life" - utwór, od słuchania którego słabsi osobnicy mogliby dostać apopleksji. Szybka, trashowa jazda połączona z zsamplowanymi brzmieniami rodem z muzyki elektronicznej i tempo, które rozsadza... Ryki, jęki, growl Carla... Na "Zoonie" McCoy w zasadzie tylko growluje. Choć w takich utworach, jak "Shine" słychać czasem coś ponad piękne "Hrrrr..." ;) Oczywiście, to żart. Normalnego śpiewu, pięknego głosu wokalisty jest na tej płycie dosyć dużo. Wbrew pozorom (a wydawać się tak może po usłyszeniu wstępu do płyty), "Zoon" to krążek spokojny i melancholijny, na którym muzycy po prostu - chcąc wyrazić bardzo poetyckie teksty, jak to u McCoya w zwyczaju - operują pewnymi dosyć, hmmm, specyficznymi ;) środkami ekspresji. Po szybkim wstępie i "eliziumowatym" Shine przechodzimy do "Penetration" - chyba najbardziej drapieżnego utworu na płycie. Szczerze przyznam, że takiego połączenia gotyku, metalu i brzmień elektronicznych nie słyszałem nigdy wcześniej... Od tej muzyki bije ciemność, mrok, ale z gatunku tych lepkich - które wciągają i nie pozwlają się wyrwać. Mrok ciepły...

I skok w "Melt", czyli "Catching the butterfly". Znów wolniej, spokojniej, w zadumie... Wśród mgły, można by rzec - dymnej zasłony zrobionej z dźwięku. Mocno przesterowany wokal, piękny tekst, McCoy wprost hipnotyzujący. Tylko po to, by za parę minut uderzyć w "Venus decomposing" - trashowe, przywodzące na myśl (przynajmniej mnie :) Opethowy "Blackwater park".

"Fear is losing control
Fear is losing your life
Fear is taking your soul
Fear is you are mine..."


"Pazuzu". Kolejny utwór, w którym Carl odwołuje się do mitologii... Pazuzu to babiloński, zdaje się (niech mnie ktoś naprostuje, jeśli się mylę :) demon. Czy trzeba mówić więcej? Krew, czarny deszcz, łzy, pogrzeby i rozdarte serca, po prostu pomnożone przez x Fields of the Nephilim. Tak miło, a niestety już się kończy... Oto bowiem tempo zwalnia, przechodząc w dwie części "Zoona" - utworu tytułowego. Pierwsza, spokojna i piękna przywodzi na myśl "Elizium" właśnie - naprawdę, słychać je tu w każdym dźięku, w każdym słowie Carla. Podobnie jest z częścią drugą; "Wake world" to utwór poetycko rozbudowany i czysty, choć cięższy od poprzednika, z wyraźnie zarysowaną partią ciężkiej, potężnej gitary Paula Milesa. Płyta kończy się po prawie sześćdziesięciu minutach kompozycją "Coma" - "Śpiączka" - w czasie trwania której słychać w tle bicie ludzkiego serca. Jest to bardziej outro, niż osobny utwór, który w cudowny sposób finalizuje wielkie dzieło Szamana.

Jaka jest tematyka płyty? Cóż... W zasadzie, rzec by można, standard wytyczony wcześniejszymi płytami McCoya. Śmierć, zniszczenie, potępienie, rozkład i wieczne ubolewanie nad maleńkością człowieka wobec jego problemów i wobec mocy sił ciemności. Całość podana jest jednak w sosie, który nakazuje wywody wokalisty i autora tekstów odczytywać przez pryzmat mistycyzmu właśnie; jestem również przekonany, że choć na pozór treści, do jakich odwołuje się średnio co drugi wers McCoy tchną satanizmem i innymi nieciekawymi rzeczami, w rzeczywistości są po prostu przesłaniem dla nas. Podpowiadają, że tak naprawdę demony tkwią w człowieku. W każdym z nas.

Dla fanów Fields of the Nephilim i klimatów, które są tak ciężkie, że można kroić je nożem - "Zoon" to pozycja obowiązkowa. Dziewiątka bez wahania. Dlaczego nie dziesiątka? Cóż, choć na swój sposób odkrywczy - "Zoon" jednak pachnie starszymi dokonaniami Carla jak stare, indiańskie ponczo pejotlem szamanów...
 
ArtRock.pl na Facebook.com
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.