WRAŻENIE
Trzy Kolory – niebieski
KARMAZYNOWY BEAT
Kilka miesięcy po odrodzeniu się King Crimson, zespół w tym samym składzie wydał kolejną króciutką płytę. Album BEAT przypomina nam – niestety – że lata osiemdziesiąte nie były najciekawszą dekadą ubiegłego wieku pod względem muzycznym. Słyszymy to już od początku płyty. Pierwszy utwór „Neal and Jack and Me” opowiada historię trójkąta (najprawdopodobniej kochanków), który gdzieś istnieje, spotyka się nieregularnie głównie we Francji. Podobno tekst był inspirowany prawdziwymi, ciężkimi przeżyciami przyjaciela Adriana Belew’a „ I’m wheels, I am moving wheels I am a 1952 studebaker (starlite) coupe... Neal and Jack and Me Absent Lovers”. “Heartbeat” drugi utwór na płycie to już kwintesencja popowego grania, choć trzeba przyznać: troszkę bardziej ambitnego „Potrzebuję czuć bicie twojego serca, tak blisko, uczucia jak ja, cały ja” mimo emocji to mało interesujący utwór. Utwór trzeci to już prawdziwy starszy King Crimson i mocne nawiązanie do poprzedniego albumu, a także wcześniejszych historii. „Sartori in Tangier” rozpoczynający się cichym pasażem utwór, w którym po dodaniu do niego innych instrumentów, Robert Fripp zaskakuje nas jakże miłą dla ucha dawką psychodelicznego grania. To pierwszy utwór, który mi się naprawdę na tej płycie podoba; ciekawe metrum bębnów i wymykający się bas, a całość przywodzi na myśl arabskie klimaty i tylko szkoda, ze urywa się nagle, w miejscu gdzie mógłby się naprawdę rozwinąć.
Czwarty utwór „Waiting Man” to monotonne, prawie jak mantra granie akordu gitarowego połączonego ze śpiewem Belew’a, całość jest podobna do dokonań Petera Gabriela. Choć dzięki zastosowaniu frippertronic (specjalnego stworzonego przez Roberta zestawu do tworzenia dźwięków – nie śmiem nazwać tego instrumentem) można tu odnaleźć kilka smaczków. „Neurotica” jak się nazywa tak też brzmi. Trzeba być odpornym, by przez to przejść za pierwszym razem, ale potem jest już łatwiej. Początek to wyciek syren wozów strażackich pędzących ulicami Nowego Jorku, gwizdki policjantów i rozwrzeszczany głos spikera radiowego:
Bardzo przyjemny utwór i polecany jako budzik. Choć nie dla wszystkich. Utwór „Two Hands” z tekstem autorstwa Margaret Belew to smutna depresyjna piosenka, bardzo nastrojowa ale jednocześnie niepokojąca. Piękna. „The Howler” przedostatni utwór na płycie powoduje, że zadaję sobie pytanie, które męczyło mnie od początku: Czy zespół King Crimson nagrał tę płytę z konieczności wywiązania się z kontraktu z wytwórnia? Czy zrobili taki album, by utrzymać się przy życiu? Jeśli nie, to dlaczego? Bo ta dawka popu jest prawie nie do zniesienia. Gorzej jest tylko w naszych komercyjnych stacjach radiowych. Koszmar.
REQUIEM
Na szczęście jest jeszcze utwór ostatni. Requiem. Piękna, tak długo oczekiwana (krótka niestety bo tylko trochę ponad sześć minut trwająca) kompozycja, jakie wiele zespołów chciałoby nagrać. Mieszanka kilku grających jakby niezależnie od siebie instrumentów, dziwne psychodeliczne dźwięki, świdrujące urywane melodie, poszarpane rytmy i brak jakiejkolwiek frazy dającej się zapamiętać. Tak, na to właśnie czekałem – ale to tylko sześć minut.
Sama płyta jest bardzo podobna stylistycznie do Discipline (1981) jednakże jest zdecydowanie mniej karmazynowa. Trwa ponad trzydzieści pięć minut, ale ponad dwadzieścia mógłbym śmiało wyciąć. Trwa ponad trzydzieści pięć minut, to o całe dziesięć mniej niż potrzebuję na dojazd rankiem do pracy, więc na płytę ‘podróżniczą’ po metropolii się nie nadaje. Czasem tylko na jakimś spotkaniu z przyjaciółmi sobie gra w tle. Choć dobrze, że w tamtych czasach choć ta płyta się pojawiła.