Na najnowszy album Tides From Nebula trzeba było poczekać aż pięć lat. Jeszcze nigdy przerwa między ich płytami nie była tak długa. Gitarzysta formacji, Maciej Karbowski, zupełnie szczerze, w niedawnym wywiadzie dla naszego serwisu, przyznał, że oprócz wielu czysto życiowych czynników, wpłynął na to „najzwyczajniej w świecie taki twórczy blok”. Poza tym dodał, że jako zespół mają jedną wadę: „nie lubimy się powtarzać i staramy się wymagać od siebie jak najwięcej”.
I dlatego na Instant Rewards warto było czekać te pół dekady. Bo trio ponownie zamieszało, pogrzebało w swojej stylistycznej formie, odświeżyło brzmienie i chyba jeszcze mocniej dołożyło do emocjonalnego pieca.
Cóż, w zasadzie wszystkie składniki od lat są te same. Instrumentalny rock, przez większość wrzucany do post-rockowej szuflady, zagrany na gitarę, bas i perkusję, do tego ze sporą dozą elektroniki. A jednak jest inaczej. Zacznijmy od wspomnianego brzmienia, które jak zwykle u nich jest dopracowane, ale nie „przefajnowane”. Jest organicznie, naturalnie, przestrzennie i selektywnie, mimo tego, że jednymi z naczelnych cech tej płyty są wyraźnie słyszalne chropawość, brud i swoista surowość dźwiękowa. Muzykom udało się jednak znaleźć w studiu idealny balans między tymi dwoma brzmieniowymi światami.
Druga sprawa to melodie. Choć wspomniany Maciej Karbowski przyznawał w rozmowie ze mną, że grupa nie stawia na melodie, a czasami nawet, w procesie tworzenia, pojawiają się one zupełnie na końcu, to ja jednak, z uporem maniaka, po raz kolejny będę podkreślał, że udało im się stworzyć zapamiętywalny materiał. Wiem że mi łatwiej, bo obcowałem z tą muzyką przedpremierowo przez ponad miesiąc i są tu tematy, w które trzeba się wsłuchać. Jednak później wżerają się w słuchacza i zostają w nim na długo. Zresztą, gdy dotrzecie choćby do finału płyty, w postaci kompozycji o przejmującym tytule, The Sweetest Way To Die, będziecie wiedzieć, co mam na myśli.
Kolejną wielką siłą tej płyty jest emocjonalność, jaka wypływa z tych dźwięków. Macie przed oczami finałowe koncertowe wykonania Tragedy of Joseph Merrick, podczas których Karbowski wychodzi do publiczności i ekstatycznie wije się z gitarą, generując potężną dźwiękową ścianę. Otóż mam wrażenie, że tu w wielu kompozycjach muzycy nie potrzebują dochodzenia do finału numeru, aby ten poziom energetycznej emfazy osiągnąć. Mogę tak spokojnie powiedzieć choćby o trzech inaugurujących płytę utworach, Burned to the Ground, The Great Survey i Rhino. Ten album wydaje się zresztą bardzo koncertowy. Choć nie brakuje w nim wyciszenia i pewnej melancholijności, to dominuje gitarowa intensywność. Gdy dodamy do tego spore ilości poszukującej elektroniki, takiej nieco inaczej u nich brzmiącej, trochę ambientowej, ale też nieco industrialnej, oraz sekcję rytmiczną z intensywnymi, jak zwykle, bębnami Tomasza Stołowskiego a także figurami basowymi Przemka Węgłowskiego, niezwykle mięsistymi, choć mocno zabrudzonymi (np. Fearflood), zauważymy, że to materiał wprost na energetyczne, koncertowe granie.
Jak zwykle jest u nich wielowątkowo. W obrębie 5 – 7 minutowych kompozycji zespół zmienia tempo i klimat. I często, po nostalgicznym, wyciszonym początku, w dalszej części otrzymujemy „muzyczny ogień”. Tak jest nawet w pomieszczonej w samym środku Florze, która po pierwszych minutach wydaje się zaplanowanym przez muzyków dźwiękowym wytchnieniem, a ostatecznie rozkręca się i wybucha niczym muzyczny wulkan.
Niektóre z utworów uwodzą też pewną transowością, czy wręcz hipnotycznością. Spójrzmy na kapitalne, promujące zresztą album Rhino, podkreślone mrocznym, „złowieszczym” i motorycznym teledyskiem, w którym rytmicznie kiwające głowy tworzą niesamowity efekt.
Ależ podoba mi się ta płyta. Taka bezkompromisowa, szczera, nieidąca na skróty po to, żeby podobać się od pierwszego wejrzenia. Polecam!